Sobota trzeciego

 

Siedzę w mojej oliwce[1], w tyle razy wspomnianej kraciastej koszuli, słuchając muzyki do bachaty – zwykle włączam latynoskie rytmy, kiedy nie wiem w co ręce włożyć, a w mojej głowie trwa gonitwa myśli.
I podczas gdy całą rodzina beztrosko zbiera czereśnie próbując zdążyć przed czujnymi szpakami, podczas kiedy dwa ciasta siedzą w piekarniku, już wydzielając przyjemną woń, podczas kiedy leniwie acz progresywnie rośnie sobie w rozsadniku sałata i kiełkują nasturcje, w natłoku zadań na dziś, postanowiłam odkurzyć pustynię – czyli sporządzić ów post.

 

Mogę sobie jedynie wyobrazić, jak wygląda codzienność rodziców niemowląt i pełzaków – moje ostatnie kilka tygodni otarło się o ten właśnie styl życia, próbując na zicher już zamknąć przygotowanie moich dwóch książek, bywało, że sypiałam jedynie po sześć godzin! Doliczając do tego nieprzespane godziny spędzone na przemyśleniach i kombinacjach dotyczących dwójki moich dzieci – płodów wyobraźni, napięcie kręgosłupa od wysiadywania przed komputerem, to tak, rodzicielstwo to rzecz niepobłażliwa.

 
Może bym się tak nie śpieszyła, gdy nie obietnice rychłego wysłania tekstów firmie, która sprawi, że zachowam twarz jako filolog.
Zatem niebawem korekta, skład i to tyle, co wiem. Na razie patrzę do tego niezbędnego zakrętu na drodze, już na samym początku powiedziałam moich książkom: vaya con Dios [2] więc pozostaję spokojna o ich dalsze losy, no ale wiecie jak jest: ufaj Bogu, ale samochód zamykaj.

 

Zastanawiacie się pewnie, co ja takiego nawymyślałam? Wiecie co, gdy spotykam kogoś, kto mnie zna, w każdym razie mniej więcej mnie zna, często zaczyna rozmowę od : Iwona, co ty znowu wymyśliłaś? Bo coś na pewno!

Co ja poradzę na to, że kreatywność to moje drugie imię? Ba! Rozważałam nawet kiedyś otwarcie Biura Pomysłów – ludzie niemający idei, co robić z dniem, miesiącem, rokiem, życiem przychodziliby do mnie po pomysł. Po wypełnieniu ankiety i rozmowie tete–a–tete miałabym dla każdego gotową odpowiedź.

Póki co postanowiłam zająć się swoim i tylko swoim życiem, a zdecydowanie, jaki temat mam wrzucić na blog jako kolejny już jest wystarczająco zajmujące – mam cały zeszyt pomysłów i nie wiem co zasługuje na pierwszeństwo. I kiedy.

 

Zatem książki mam w przygotowaniu dwie i zacznę od pierwszej, którą co wierniejsi Czytelnicy znają – jej fragmenty można było przeczytaj TUTAJ   lub W TYM MIEJSCU.  
Reszta będzie do kupienia za gruby hajs! ….z którego jako autorka dostanę około dwóch złotych.
No dobrze, do rzeczy, koniec tych złośliwości. Już wyjaśniam:

 

 

Jak wspominałam na blogu (i znowuż, najbardziej poinformowani będą ci najwierniejsi…) w 2013 roku ostatecznie napisałam opowiastkę z zakresu social fiction i tak się rozkręciłam, że wyszło z tego 174 strony czcionką 14 co prawda, ale biorąc pod uwagę fakt tworzenia tej kompozycji w rytmach soundtracku z Dextera, która miała być krótką fraszką, być może nawet wierszem, całkiem możliwe, że skończyłam jak Mickiewicz z Panem Tadeuszem.  Miejmy nadzieję, że z podobnym rezultatem i dorobię się jeszcze przed zejściem z tego świata!

Żarty żartami, ale o co chodzi. Przede wszystkim tytuł książki – i jesteście tego świadkami – z racji biegnącego czasu, należało zmienić z „Rok 2018” na wyższy. Wybrałam 2030, może zdążę. Mój mąż zasugerował 2024 – „żeby ludzie wiedzieli jak skończą, gdy PiS wygra wybory”.
O samej treści książki pisać już nie będę – uczyniłam to pod tym linkiem

 

Za to podzielę się z Wami moimi dotychczasowymi doświadczeniami „błądzenia po wydawnictwach”. Nie jest to może jakaś saga, ale coś tam już wiem.
Gdy książkę ukończyłam (oczywiście bez ładu i składu czyli bez składu i korekty) naturalnie zaczęłam szukać przyczółków, które zobaczyłyby w niej dzieło skończone. I znalazłam takowe nawet, które moje dziełko szczerze rozbawiło, ale nie zdecydowali się go wydać. Wiecie – dla tych, którzy nie wiedzą,  że obecnie wydawnictwa nie patrzą na to, czy książka jest dobra, zła, po korekcie, czy ktoś napisał żułty czy wziąść, ale czy książka się sprzeda. To jak przemysł filmowy – być może dla wielu smutnym faktem będzie, iż obecnie produkuje się przede wszystkim gadżety filmowe (maskotki, zabawki, kubki itd.) a dopiero później i na szarym końcu film, który nie jest już tworem samym w sobie, ale dodatkiem do swojej otoczki, patrz wyżej.

 

 

I od razu pragnę zaznaczyć tu jedną rzecz: to nie jest narzekanie. Nie uważam swojej książki za dzieło, wielkie dzieło, a nawet unikam słowa mającego cokolwiek wspólnego z dziełem. Po prostu lubię moją książkę i chciałabym się nią podzielić ze światem, mimo, że odłożyłam ją głęboko w zakurzone zakamarki Worda na kilka lat, uznając, że nikomu ta książka nie jest na chwałę. Czemu dziś jest inaczej? Bo dziś jest bardziej na czasie niż kiedykolwiek. Tajemnicze słowo przynaglenie również nie pozostaje bez znaczenia. Jest czas, gdy wiesz na pewno, że koniec treningu, że masz coś zrobić i to jest właśnie ten czas.

Kolejne wydawnictwo zaproponowało mi wydanie książki nie tyle w ramach selfpublishingu, co pół na pół; pewną część (nie określiło jaką) ponosi wydawnictwo, a dalej, autor.
I moooooże gdybym była zapatrzona w siebie i w to, co stworzyłam oczami prawdziwej madki, ze stale nienakarmionym ego, pragnącym tylko jednego: za wszelką cenę zobaczyć moje dziecię w kolorowym ubranku, na wystawce w konkursie piękności, poszłabym na to od razu. Ale trochę wody upłynęło i do głosu doszła praktyczna i konkretna część mojej natury, która kazała mi zasięgać języka.
Co mnie zniechęciło? Nie do końca ta obiecana, skuteczna reklama i promocja książki – a bez tego, sama musiałabym biegać po Was wszystkich jak świadkowa jehowy od domu do domu, oferując książkę za Bóg zapłać.
No i trza Wam wiedzieć, że wydawnictwo zgarnia lwią część Waszej krwawicy – no bo kto pisze książkę? Kto zasługuje na willę z basenem w Konstancinie? No Pan, Pani… a figa z makiem! Chyba bardziej opłaca się być wydawcą niż pisarzem.

Obecnie już całkiem na poważnie rozważam coś, na co czekałam latami – na możliwość selfpublishingu przez EmpikGo. Ale to za zakrętem. Na razie skupiam się na drodze do niego – na dziś wyceniono mi skład, korektę i okładkę książki na ok.2600 zł.

 

 

 

 

Następną książką, którą przygotowuję, jest książka stworzona z potrzeby serca. Po wielu miesiącach fizycznego (i psychicznego też) cierpienia, badaniach, diagnozach, terapii, uświadomiłam sobie kilka rzeczy:
– że nawet najmniejsza namiastka nadziei, wsparcia i pocieszenia jest na wagę złota dla osoby cierpiącej,
– że ludzi cierpiących z powodu różnych chorób jest w naszym kraju całe mnóstwo i potrzebują pocieszenia, nadziei i wsparcia, pomocy przy przechodzeniu przez dolinę ciemności.
– że choroba fizyczna zmienia całą codzienność cierpiącego; jego rutynę dnia, kontakty z innymi ludźmi i życiowe cele.
– że choroba fizyczna nie dotyczy tylko ciała, dlatego książka jest podzielona na 3 części; potrzeby ducha, duszy i ciała.
– że wszyscy potrzebujemy wyższej nadziei i mocy sprawczej w postaci Siły Wyższej, dzięki Której żyję i się poruszam.

I pierwsza myśl: pójdę do tych ludzi! Pójdę ze słowem pocieszenia! Albo każdej cierpiącej osobie napiszę list pocieszenia, wsparcia, błogosławieństwa.
Jednak fizycznie nie jest to możliwe, dlatego postanowiłam użyć tego, co kocham: słowa pisanego, które ma moc rozejść się po Polsce – między innymi dzięki skutecznej dystrybucji.

Jaki mam plan? Na razie mam okładkę, mam zaprojektowany układ stron z tekstem – i ozdobiony – by mógł się nim zająć znowuż korektor. Książka będzie mieć również leporello z podręcznymi cytatami pocieszenia. 
Mam też plan dotrzeć do każdej, cierpiącej osoby, również do szpitali i hospicjów.

Jaki miałam plan? Początkowo książkę zaprojektowałam w taki sposób, by miał cytat wyjściowy, a na stronie obok – list osobisty, w formie wklejonej kartki, lub strony niczym obwoluty, lecz plan okazał się tak skomplikowany, iż odeszłam od niego i pozostałam przy tej samej treści listu osobistego, a jakże, ale innej formie – jako tekst na stronie. Niemniej, w ramach ćwiczeń, taką książkę zaprojektowałam i zamówiłam w Empiku. Sztuki, które mam (1 kosztowała 50 zł) postanowiłam wysłać osobom, które znalazłam, a których cierpienie poruszyło moje serce – mam tylko kilka sztuk, a tych ludzi jest wielu.
Mam już w głowie plan podobnej książki, dedykowanej innej grupie społecznej.

Czego nie pragnę?   Nie pragnę zarabiać na tej książce. Wiem, że ona ma iść w świat, wiem dzisiaj również, że moje cierpienie nie było na nic – gdyby nie to, nigdy prawdopodobnie nie wpadłabym na ten pomysł.
Mój plan jest taki, aby ta książka szła w takim nakładzie, dopóki nie otrzyma jej każda chora osoba w tym kraju.
Zrobię to za pomocą jakiegoś wydawnictwa lub bez – za każdą kwotę, jaką będę dysponować ze sprzedaży kolejnych sztuk, będą powstawały kolejne. I tak aż do powtórnego przyjścia Chrystusa :- )

Czego pragnę?
  Chcę cudu rozmnożenia tych treści. Mam makietę, mam kilka sztuk, mam serce gotowe służyć i chcę ukrócać cierpienie ludzi, skazując na śmierć beznadzieję, która zawładnęła ich życiem. 

Jak to wszystko zrobię?  Jeszcze nie wiem. Na pewno po kolei.

Jak możecie mi pomóc?  Jeśli macie jakąś obfitość  w sercu, którą chcecie się podzielić, możecie wspomóc ten projekt na dwa sposoby: modlitwą (naprawdę jej potrzebuję) i finansowo, wpłacając dowolną kwotę na Kup Mi Kawę.
To jasne, że nie zbieram tych pieniędzy na kawę! Mam nadzieję, że od początku nikt z czytających nie myślał w ten sposób! … wolę Metaxę.
Nie zbieram ich też na podróż dookoła świata – zbieram je na projekt: książka pocieszenia. Najpierw musi być korekta (wiedziona doświadczeniem wiem, że będzie to kwota pomiędzy 1200 a 2500 zł w zależności jak policzą za skład; im mniej stron, tym droższy skład) gdy książka będzie gotowa, tak, by bez wstydu mogły ją ujrzeć inne oczy, będę się zastanawiać, czy puścić ją przez EmpikGo, czy uderzać do wydawnictw.

Póki co, zostawiam Wam linka z tym, o co cała afera (zdjęcia ukazują projekt pierwotny, który robiłam w Empiku, nowy jest dopiero w wersji elektronicznej) i moja gorąca zachęta jeśli chodzi o pomoc w rozmnażaniu tej kromki chleba, by każdy się nasycił.

 

Vaya con Dios!

 

 

[1] Oliwka to pokój naszego kota Gacka, a za dnia: pokój roboczy, pokój, w którym powstają wszystkie mniejsze i większe dzieła. Swoją nazwę wziął od wiecznej tęsknoty za pomieszczeniem na wzór grecki i takąż farbą został pomalowany zaraz na samym początku, 13 lat temu. Z czasem przeszedł w drugi grecki styl – biały, a obecnie wygląda jak domy na Santorini po największym trzęsieniu ziemi w pięćdziesiątym trzecim, jednym słowem: wymaga pilnego malowania. Oczywiście na jedyny, słuszny kolor.

[2] „idź z Bogiem”