Wtorek trzeciego

Jeśli pisanie może być powołaniem, to ten głos przynaglenia rozbrzmiewa w mojej głowie wtedy i zwłaszcza wtedy, gdy do roboty jest coś konkretnego, namacalnego, jak zbieranie orzechów, ziół do wysuszenia czy winogron, albo chociaż wstawienia pościeli do prania, bo dzień piękny, słoneczny i wietrzny.

 

I nie uwierzycie, ale od momentu, gdy zapisałam słowo „wietrzny” do tekstu wróciłam po około półtorej godzinie. W międzyczasie po prostu wzięłam i zrobiłam to, nad czym teoretyzowałam plus o wiele więcej, bo jeszcze domowe frytki i zakwas dokarmiłam – tak, udało mi się nie dość, że zrobić zakwas do chleba, który nie zgnił po dobie i którego mole jeszcze nie zjadły, to jeszcze upiekłam chleb na młodym zakwasie i wyszedł! Nadal nie mogę otrząsnąć się z szoku, ale że otrzymałam gratyfikację w postaci zjadliwego bochenka, wyczyn postanowiłam powtórzyć. Jeśli macie jakiekolwiek złote rady dotyczące pieczenia chleba na zakwasie, dawajcie! Dzielmy się dobrem, niczym udanym wypiekiem!

 

Wiem, że dla wielu pieczenie chleba na zakwasie jest niczym mit. A dobry zakwas, jak święty Graal. I dla mnie był. I lata temu dostałam od przyjaciółki zakwas i go zaprzepaściłam, więc zanim teraz przystąpiłam do wypieku, ileż ja się naczytałam! A opinie, uwagi, ostrzeżenia były tak skrajne i tak szczegółowe, że mi się odechciało wszelkiego działania. No pielęgnacja drzewka bonsai wydaje się być fraszką, a wiem co mówię, bo jedno drzewko bonsai niestety popełniło w moim domu seppuku.

 No ale nadszedł TEN dzień, niczym trąba jerychońska głos „Dziś, jeśli głos jego usłyszycie….. nie szczędźcie pieców waszych!”[1] Zatem głos usłyszałam i ruszyłam do działania. A było to działanie proste: zrobiłam zakwas (czyli wymieszałam mąkę z wodą) i odstawiłam, czekając. Czekałam, dokarmiałam zakwas i w ogóle nie wierzyłam, że to się może udać. Ale efekt już znacie. Kilka dni temu powtórzyłam sukces.

I tak czekając aż ten zakwas nabierze mocy, pomyślałam sobie, że życie obecne to

 

 

Życie na drożdżach

 

 

Ma być szybkie, słodkie i z imponującym efektem, mimo, że niezbyt służące szeroko pojętemu zdrowiu. A taki zakwas to jak medytacja życia; trzeba dobrze wyliczyć proporcje, dokarmiać, dopieszczać, reagować na każdą zmianę, używać dużo intuicji i cierpliwości. Zakwas jest zdrowy, dobrze nam robi na organizm, ale wymaga czasu i starań, przynajmniej na początku – jest jak niemowlę. Im więcej wprawy, obserwacji tym bardziej „matka wie”, odczytuje.

 

Zatem jeśli chcemy trochę zmienić styl i prędkość, warto upiec własny chleb, na zakwasie właśnie. „Pochodzić” przy tym, być może ponieść porażkę, ale się wysilić.
Izraelici raz w życiu byli usprawiedliwieni przed dokonaniem wysiłku – gdy uciekali z niewoli egipskiej – mogli zrobić tylko szybkie placki (zwane dziś macą) i równie szybko je wszamać. Nie było czasu na wyrastanie chleba, ale jeśli wy przed nikim nie uciekacie, chyba nie stoi wiele na przeszkodzie, by spróbować upiec chleb? Bardzo zachęcam do tej wielodniowej kontemplacji….a następnie dumnej degustacji!

 

 

Chleb to jedno. Teraz druga rzecz: słyszałam ostatnio w Szymon mówi  zabawną rzecz – ale to jest taki śmiech przez łzy, uprzedzam. W Niemczech postanowiono, że na szkolnych zawodach lekkoatletycznych dzieciom nie będą mierzyć czasu, żeby nie musiały przeżywać goryczy porażki po tym, jak jeden z chłopców rozpłakał się, bo nie był tak dobry, jak pozostałe dzieci.
Projekt zapoczątkowała matka jednego z uczniów, co mnie nie dziwi. I ja się pytam, gdzie była moja matka, gdy stawiano mi pałę za pałą z matmy?! Nie mogła to zapoczątkować projektu „zdolni inaczej”, w których poczet z łatwością bym się zaliczyła, patrząc na moje zdolności językowe?!
Do rzeczy.
Przegrać zawody szkolne – to może być niemiłe doznanie, ale wierzcie, nagłe zagrożenie na semestr jest dopiero paraliżujące!
Jednak gorszą zagrywką, którą dzisiejsi rodzice stosują nagminnie jest zbyt duży wybór dawany małoletniemu. Co mam na myśli:

Ilekroć to widzę interakcję rodzic – dziecię, zawsze chodzi o jakiś wybór: malec musi wybierać pomiędzy 10 różnymi smakami lodów, fasonami ubrań, kolorami piórników, dziesiątkami filmów, miejsce, w którym usiądzie, rozrywką i dzieją się dwie rzeczy:
1. Trwa to w nieskończoność, bo matka cierpliwa jest, łaskawa jest i dopytuje dzieciaka, dopóki ten nie wyda werdyktu.
2. Dzieciak jest totalnie skołowany, bo jak na tak młody wiek, ma zbyt poważne decyzje do podjęcia i jest ich zbyt dużo!

 

Jestem tym szczęśliwcem, który wychował się w czasach, gdy wybór był w sklepie między octem, a …octem, czasami musztardą, a ze słodyczy to między lentilkami, a drożdżówką z piekarni, zatem nie groziło mi rozdwojenie jaźni.
Dziś wybór jest tak wielki, że nawet mój mąż, gdy jedziemy na parking, który jest pusty lub niemal pusty, zaczyna jeździć jak pijany zając, nie mogąc się zdecydować, gdzie zaparkować! To co dopiero kilkulatek!
Dodam, że gdy parking jest pełen i są dwa miejsca na krzyż, parkuje wzorowo i bez cienia wątpliwości.

Matki! (ojcowie tak nie działają, sprawdzone) czy wam nie szkoda czasu i nerwów, pytając swego kilkulatka niczym wyrocznię o każdą pierdołę?! Weźcie odciążcie te dzieci z konieczności i nadmiaru wyborów, których dokonują non stop i same im wybierzcie kolor rajtuz, posiłek, czy miejsce w autobusie! Bo skończą jak mój mąż – pijany zając , nigdy nie mogąc się na nic zdecydować!
Tutaj oddaję cześć mojej rodzicielce, która nigdy się ze mną nie certoliła, zawsze przedstawiając drugi wybór tak, że z automatu nie brałam go pod uwagę (Zjesz ten krupnik, czy chcesz go mieć na włosach?) ona znała intuicyjnie zasady negocjacji – uczcie się od niej!
Widzicie, ja dziś nie mam problemu z podejmowaniem decyzji, o co nie zapytacie, na wszystko mam gotową odpowiedź! A skłonność do rozważania wynika z mojej refleksyjnej natury, nie zaś niemożnością rozstrzygania. Jeśli herbata to biała, jeśli pizza to bez kocich kłaków, jeśli buty to jedyne czyste, o resztę rzucam monetą!

 

[1] Zaczerpnięte z listu do Hebrajczyków 3;7