Piątek dwudziestego dziewiątego

Spójrzcie na tę datę i powiedzcie, że żyjemy w prostym społeczeństwie. Otóż nie. Język to kultura, język mówi nawet między wierszami. Nie bez pardonu romantyczne piosenki dobrze brzmią po francusku, a nie niemiecku, w którym to języku z kolei dobrze jest odliczać. Do dziś pamiętam komunikat nad drzwiami w autobusach MZK, że „wchodzenie odbywa się drzwiami drugimi i trzecimi” – co kierowało urzędnikiem, który to wymyślił?! Mam naturalną skłonność do uproszczeń, gdy mowa o komunikowaniu się, więc pierwsze co mi przyszło do głowy, to napisać do zarządu MZK i zaproponować zmianę na proste „Wsiadać/ Wsiadanie” i „Wysiadać/ wysiadanie”.  I gdy patrzę na odmianę dzisiejszej daty, czuję mniej więcej podobny niesmak. A wiecie, jak boli serce, gdy muszę obcokrajowców prowadzić na tę językową golgotę?

 

 

W każdym razie, ja dziś nie o języku chciałam. Tego typu rozkminy zostawiam na ten błogosławiony moment, gdy mogę w (s)pokoju  usiąść  i popijać zazwyczaj wystygłą już herbatę, odbywszy co się odbyć dało, a jestem pewna, że większość z Was tu czytających, nawet razu nie użyła w swoim życiu w pierwszej osobie liczby pojedynczej, a nawet mnogiej, czasownika „odbywać” w kontekście gospodarstwa domowego.  I piszę to, nie z poczuciem wyższości, ale być może z pewną bardzo lekką nutką (czy nutka z założenia nie jest lekka?) przedśmiewczości, że Wy to odbyliście co najwyżej stosunek. Albo podróż nad Bałtyk. Ewentualnie trudną rozmowę z szefem, ale z pewnością nigdy nie odbyliście kur.

 

Tak, dochodzimy do sedna. Po kilku moich ostatnich piątkowych wpisach mogliście odnieść mylne wrażenie, że to, co wypełnia 90 procent mojego dnia to bycie żywym manekinem w swoim oknie i wioskowym monitoringiem. Otóż nie. Całkiem sporo uwagi i niemało frasunków dostarcza mi opieka nad moim pięcioosobowym (pięciostworzeniowym?) stadkiem kur.

 

Kury towarzyszyły mi od prawie zawsze. Od oglądania ich na obrazkach jako dziecię blokowiska i pragnienia zakosztowania ich wnętrza (w rzeźniczym: „Mamo, kup koko!”)  do uczynienia z kury towarzyszki na dobre i złe – kilka lat później, lecz nadal  jako dziecko zdarzało mi się pójść z kurą do sklepu na zakupy; co w tym dziwnego? Niektórzy chodzą z psem, inni z kurą, widzicie jakiś dysonans?

 

 

 

W dorosłym życiu, po kilku turbulencjach mieszkaniowych, podjęłam śmiałą decyzję: chcę mieć własne kury! Plan zrealizowałam niemalże natychmiast, bo przy najbliższym piątku targowym, kiedy to zakupiłam ich cztery sztuki. I wszystko byłoby naprawdę w porządku, gdybym na chwilę – a  już po opłaceniu inwentarza, nie zorientowała się, że na targ przybyłam na rowerze. Ja wiem, że jeszcze  w XX wieku ludzie pieszo przemierzali takie odległości, na które my dziś jadąc autem, bierzemy kosz piknikowy i że nie powinnam marudzić mając do dyspozycji rower trekkingowy oraz – bagatelka – cztery kury popakowane w pudle od telewizora, ale po pokonaniu (pokonanie kojarzy się ze stoczeniem walki i słusznie) jakichś 100 metrów, jednocześnie prowadząc rower, trzymając kanciaste pudło tak, by nie spadło z roweru i wysłuchując oburzenia z jego wnętrza na cztery głosy, poddałam się. Jak myślicie, jak rozwiązałam ten dylemat?

Jednakże niezaprzeczalnie, kupno kur zawsze wiąże się z jakimiś emocjami. Zdarzyło mi się nawet napisać wiersz z tej okazji! Voila!

 

Bezsenność. Reisenfieber!
Dziś kupujemy kury!
I na miarę wiary, co przenosi góry
szczerze w to wierzę, że kury
będą znosić mi szczerozłote jajka
codziennie w ofierze.

 

 

I rzeczywiście tak było aż do lata 2021.
Zaczęło się od zwiększenia liczby stadka z trzech do pięciu dziewczyn.

Prolog

 

A miało być tak pięknie! Powiększone i zgodne stadko!

Niestety z tym drugim przymiotnikiem pojawił się problem – zawsze jest, oczywiście. Gdy nowe kury dochodzą do istniejącej już grupy, są zgrzyty; dziubanie, targanie za pióra, wszechobecny ostracyzm. Ale zwykle to trwa jedną dobę, góra dwie. Wspólna noc w średnio zabezpieczonym kurniku zwykle ustawia wszystkim jego mieszkańcom właściwe priorytety. Nie tym razem.
Nasze dwie nowe c(k)órki większość swojego dnia zaczęły spędzać na małym daszku, w dodatku spadzistym. I niechże tam sobie były siedziały, ale muszą przecież pić i jeść!

Nie chciałam stosować jakichś poważniejszych środków wobec rezydentek, bo ładnie znosiły jajka i zjadały wszystko, co się im wrzuciło – czyli spełniały swoją życiową misję na sto procent. Jednak ręka sprawiedliwości w postaci długiego, bambusowego kija musiała się pojawić i zasiać grozę na dotychczas sielskim  wybiegu. Stadko samoistnie podzieliło się na dwa obozy – każdy w innym kącie wybiegu – ja wiem, że nie pracuję na etat, ale jednak moim hobby nie jest całodobowa warta przy kurniku.
W dodatku nowe dziewczyny bały się wejść do kurnika na noc (rezydentki wchodzą same) i trzeba było je tam zanosić i jeszcze wstawiać do odpowiednich boksów!

Potraficie w tym stadku rozpoznać kurę, w której mózgu rodzi się przebiegły plan?


Kilka dni później, gdy już dawno zdążyłam zapomnieć jak smakuje i ile kosztuje jajko ze sklepu, nasze stadko  podjęło strajk „nośny” czytaj: zero jajek.

Pierwsze jajko pojawiło się dopiero po około miesiącu i to DOKŁADNIE następnego dnia, który poprzedziła na głos wypowiedziana groźba o treści: „Widzicie ten garnek? (dokładne pokazanie garnka) Jeśli nie zaczniecie nieść, któraś z was w nim wyląduje”.

 

Jeśli sądzicie, że to koniec utrapień hodowczyni kur, jesteście w srogim błędzie.
Pewnego dnia, kręcąc się wesoło na moim wygrzanym krześle barowym, przy jakże wypatrzonej szybie okiennej i prowadząc żywy, radosny dialog na Skypie, nagle zobaczyłam kurę w miejscu, w którym być nie powinna – poza ogrodzeniem swojej działki. Na szczęście mam czujną teściową, która zareagowała niemal natychmiast.
Niestety, ta sytuacja powtórzyła się kolejnego dnia. I kolejnego. I tak przez następne dwa, trzy tygodnie? gdy stało się najgorsze: do jednej uciekinierki dołączyła druga. Od razu wiedziałam, że zupełnie nie przemyślały swojego planu; uciekły, ale wrócić już nie umiały, a każda próba złapania ich – nierzadko za ogon, czemu towarzyszyły dźwięki, jak przy wyrywaniu piór na żywca – kończyła się u mnie zarówno zadyszką jak i ciężkim poirytowaniem. I przyznaję, padały z moich ust epitety, których żadna kura w chrześcijańskim domu słyszeć nie powinna. Nie, nie był to łaciński zakręt, raczej nazwa choroby przenoszona drogą płciową, dyplomatyczniej zwaną dworską niemocą albo po prostu grzywka po grecku.

 

Nie dość, że cierpię na overthinking to jeszcze teraz doszło mi wymyślanie, jak rozwiązać problem niesubordynacji bo wiadomo, instynkt stadny to termin nadany nie bez kozery, a gdzie lepsze jego przykłady jak nie w przydomowej hodowli? W nocy dręczyły mnie sny, że po przebudzeniu zobaczę wszystkie pięć dezerterek rozpierzchniętych po całym ogrodzie i nadal nie będę wiedziała DLACZEGO? Co się zmieniło, że kury zaczęły uciekać??!
Ponieważ jak już wiecie, przez moje okno na świat, widzę wszystko, a zwłaszcza świat w miniaturze, nadszedł dzień, kiedy przyłapałam kurę na gorącym uczynku – przelatującą przez płot (zdjęcia poniżej). Zadowolona pomyślałam, że ten problem da się rozwiązać szybko i bezboleśnie dla stron, przez przycięcie skrzydełek. Jakem pomyślała, takem zrobiła. I co? Nie minęła doba, gdy miałam dzień świra!

…tak, nie myliliście się przy typowaniu na poprzednim zdjęciu…

 

Zatem nadszedł czas na plan B:
smycz dla uciekinierek w postaci sznurka u nogi. Ale…jak dostaną odparzeń? Pęcherzy? Nie chce mieć Animalsów na głowie! Już widzę w lokalnych wiadomościach szybko zrobione zdjęcie i podpis:
„Trzymała kury w tragicznych warunkach, teraz grozi jej kara więzienia.”
albo klikbajtowy:
„Pójdzie ZA TO siedzieć nawet na 5 lat”.

 

 

A gdy wyobraziłam sobie komentarze „życzliwych” pod tekstem, ostatecznie odeszłam od planu uwięzi. Nie zmienia to jednak faktu, że byłam bezradna. A proceder trwał nadal i trwałby w najlepsze, gdyby nie czujne oko mojego teścia.
Otóż pewnego dnia, całkiem niedawno dostrzegł on, że pod płotem jedna z desek leży sobie na ziemi, mimo, że nie taka była jej pierwotna rola. Jej rolą było nadrobienie przerwy w płocie. Ta obserwacja okazała się ostatecznym przyczynkiem do połączenia faktów: kury prześlizgują się pod płotem! Te bestie musiały wskoczyć w ciągu tych kilku tygodni na kolejny szczebel ewolucji, bo jakiej kurze do łba by strzeliło prześlizgiwać się pod płotem?! Pies, rozumiem, lis rozumiem, kot też, ale kura? W sumie….po grecku „kota” to kury, więc może jest w tym jakaś korelacja…. W każdym razie, po raz kolejny okazało się, że może i dziura w płocie trafiła się jak ślepej kurze ziarno, ale co z tego, że kura ma skrzydła jak orzeł?[1] Najlepsza kura, to kura domowa!
A Wy macie jakieś historie z kurami w tle?

 

 

 

[1] Autor cytatu: Aleksander Fredro