Piątek piątego

Humor Polaków to jednak jest uzależniony od dnia tygodnia w stu procentach! Mam studentów, którzy około czwartku, a już na pewno w piątek wcześnie rano, zachowują się, jakby wygrali Toyotę na loterii szczepionkowej. Ci sami, w poniedziałek szukają jakiegoś słowa otuchy, a o sucharach zapominają zupełnie – jestem ponad tym. To zasługa tego, że tak sobie ułożyłam życie, że w poniedziałek rano, myślę tylko o wskoczeniu do 27 stopni….. basenu. Odkąd chodzę na basen trzy do czterech razy w tygodniu, cieszę się na każde wyjście, a właściwie już na ten błogi czas – czas pustyni. Pustyni pełnej wody!

 

 

Wiecie co, podarowałam ostatnio pewnej dobrej duszy książkę na urodziny. Ją jara Izrael, więc po przeczytaniu opisu, że pewien duchowny miał objawienie, żeby nie uciekał od ludzi, a wręcz przeciwnie, założył wspólnotę w mieście, w sercu Jerozolimy. I gdy już zaczęłam sobie wyobrażać, czy być może kilka lat temu nie przechodziłam obok jego kościoła, będąc w Jerozolimie i schodząc ją wzdłuż i wszerz, o czym zresztą nie omieszkałam napisać aż w trzech postach, książkę sama sobie ściągnęłam na mojego Kundelka.
No i tak od słowa do słowa, okazało się, że i owszem, Bóg mu objawił, że ma założyć wspólnotę, ale w sercu Paryża, a wspólnota nazywa się Monastycznymi Wspólnotami Jerozolimskimi – no i wychodzi na to, że ja zobaczyłam tylko to ostatnie słowo. Nic to, pozostaje  tylko cieszyć się, że nie podarowałam  jej mapy Alei Jerozolimskich.

W każdym razie! Książkę czytam i naprawdę mnie wciągnęła. Bo ważne stało się dla mnie to, co pojawia się w życiu duchownego, Pierre’a-Marie: pustynia.
To tam udał się, by nasłuchiwać głosu Boga – w miejsce odosobnienia, w miejsce ciszy. Tam mówi, że każdy człowiek prędzej czy później musi przejść w swoim życiu przez jakąś pustynię. Boimy się pustyni, wielu z nas się boi. Bo – jak pisze Pierrie – Marie – (na pustyni) nie ma nic, co przyciągałoby uwagę, żadnej ucieczki. Nie ma rozrywek, w których można się schować, nie ma działania, którym można zagłuszyć ciszę. Jest za to piękna okazja do poznania siebie – jak pisze autor. Jest w tym coś. Pisałam ostatnio post „Offline” i czułam, że już sam ten tytuł wystarczy. Nie chciałam niczego więcej. Sama dla siebie chciałam czasu offline – to się nasiliło, odkąd pływam. Gdy jestem w górach, zwłaszcza na szczycie, mam ten sam efekt. I dążę do tego stanu coraz częściej – ale też nie boję się siebie. Lubię ze sobą przebywać, prowadzić wewnętrzny dialog, przemyśliwać, filozofować, kreować, uprawiać wizjonerstwo, wadzić się ze sobą, ale dać się też ponosić marzeniom i fantazji. Lubię analizować swoje własne motywy, postawy serca i stale sprawdzać, czy nadal zachowuję stan  szczęścia – mam taką prostą, acz sprawdzoną definicję szczęścia:  szczęście jest wtedy, gdy to, co myślę, jest kompatybilne z tym, co mówię, a to, co mówię z tym, co robię. Gdy to wszystko jest zgodne ze sobą, wtedy mogę mówić o szczęściu.  No chyba, że w grę wchodzi Alzheimer – wtedy wszystko załatwione.

 

 

Ten motyw pustyni pojawił się w moim życiu aż trzy razy w ciągu tygodnia!  Ale wspomnę jeszcze o drugim, otóż – szaleństwo ! – byłam w kinie na „Diunie”. Gdy zorientowałam się, że to film mocno dystopijny, chciałam go zobaczyć. Interesuje mnie wyobraźnia, która wybiega w przyszłość, nie znając jej zupełnie. Zawsze jestem ciekawa, jak kolejny wizjoner wyobraża sobie stan człowieka i planety za ileś tam lat.  I jakoś tak się zawsze składa, że ów wizjoner bywa w dużej mierze prorokiem! Z „Diuną” (dune to „wydma” po angielsku) nie jest inaczej – ten film jest jak Biblia; składa się z ponadczasowych metafor, symboli, które można było odczytać 50 lat temu i za kolejne 150 też będzie można – no, chyba, że ludzkość przestanie czytać. A mogę mieć pewne obawy, patrząc jaki kryzys przeżywa czytanie ze zrozumieniem (chociaż, bacząc na moje wstępne wyznanie odnośnie książki, można śmiało mi dowalić jakże popularnym powiedzeniem z kotłem i garnkiem w roli głównej) . Zatem!

 

 

Pustynia intryguje, ale na odległość. Niby niczego nie skrywa, a jednak nie jest tak przyjacielska jak plac zabaw w centrum miasta. W pewnym wieku wiemy, że pustynia zaskakuje – że bywa tam przeraźliwie zimno nocą i przeraźliwie gorąco w ciągu dnia. Nie szukamy przeżyć, zabawy, relaksu na pustyni.  A jednak….  warto się na nią udać. Nawet na tę w samym centrum metropolii – bywa, że tam spotykamy się z drugim człowiekiem bardzo rzadko. Że spotykamy się z nim tak naprawdę.  Warto odnaleźć tę pustynię w swoim życiu, zanim będziemy zmuszeni – jak w „Diunie” żyć na niej cały czas. Bo może się tak zdarzyć.
Z jakiegoś powodu Jeshu udał się najpierw na pustynię – zanim jeszcze wszedł do miasta i cała ta machina ruszyła, z nauczaniami, apostołami, tłumami chodzącymi z Nim i za Nim, spędził czterdzieści dni na pustyni. Tam odbierał swoją podwójną tożsamość, dowiadywał się, kim jest dla Ojca i kim będzie dla ludzi.
I tak do dziś, gdy zjawia się u człowieka, człowiek odkrywa, że jego życie to pustynia bez kropli wody – choćby żył całe życie w dorzeczu Amazonki. I Jeshu go prowadzi na kolejną pustynię- tym razem Swoją. I tam się okazuje, że jest wszystko, czego człowiek do życia potrzebuje; i woda i roślinność, i relacje. Ponoć nigdzie tak pięknie nie widać gwiazd, jak na pustkowiu. No a ostatecznie o to chodzi – by aż tak bardzo nie koncentrować się na tym, co pod stopami, ale skłaniać się ku niebu.

 

Macie swoją pustynię? A może tak prawdziwie, namacalnie byliście na pustyni? Albo chociaż oglądaliście „Diunę”?! Podzielcie się poniżej. Lub na FB.