Rezygnacja z nadmiaru

Nastała cisza. I to taka, której się nie spodziewałam.
W którymś poście opisałam historię o tym, jak wyłączono nam prąd na…dwie godziny. Popatrzcie „napisałam HISTORIĘ!” – równie dobrze mogłam napisać historię o tym, jak listonosz przyjechał z pocztą…
 A jednak to wyłączenie prądu zapadło mi w pamięć. Bo nastała cisza. I to taka, której się nie spodziewałam. Bo nie spodziewałam się, że ukoi mnie bezdźwięk lodówki, której zdawałam się nigdy nie słyszeć. I bezdźwięk komputera.

 

Kilka tygodni temu wróciłam do ciszy. To świadoma rezygnacja z nadmiaru. Tak naprawdę stale jej szukam, jednak teraz, gdy mam kilka godzin dziennie rozmów online z ludźmi – a rozmawiając przez Skype, zawsze mówi się trochę głośniej niż zwykle, potrzebuję ciszy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Dodając jeszcze do tego moje osobliwe cechy jak introwertyzm i wysoką wrażliwość, potrzebuję ciszy tak, jak wody i powietrza – rozpaczliwie! I muszę ją sobie zapewniać tak, jak wodę, bo sama nie przyjdzie.

Naturalnie pokochałam minimalizm – nie, wcale się nie wysilałam, moja dusza chciała mniej, by jej było więcej. Ograniczanie dźwięków jest dla mnie częścią tego procesu. Codziennego zresztą.

 

 

 

Co było nie tak?

 

 

 

Po poranku z treningiem (trening z vlogerką) zimny prysznic, potem YouTube, vlogi = słuchanie gadania. Jeden vlog, w zakładce muzyka, drugi vlog.
Lekcje; pierwsza, druga, trzecia, czwarta, przy piątej ledwo wytrzymuję…. Gadanie i słuchanie przez każde 60 sekund, każdej minuty 60-minutowej godziny.  Jestem poddenerwowana i całkowicie wydrenowana.

Mąż wraca z pracy, włącza wiadomości, lub co gorsza….vlog, na którym wyjątkowo dużo gadają i chichrają się – czuję mocne poirytowanie, ale nic nie mówię – ma prawo do odpoczynku po swojemu. Wychodzę do drugiego pokoju z nastawieniem „nie mów do mnie teraz”.
Wieczorem w ciszy kładę się do łóżka, otwieram Biblię, czytam
„…i nastała w Niebie cisza na pół godziny….” [1]  – zatrzymuję się na tych słowach i je kontempluję. Matko! Mój ukochany cytat od dziś!

 

 

 

Muszę to zmienić

 

 

 

To nie może czekać, jak noworoczne postanowienie, nie do poniedziałku. To moje zdrowie psychiczne, które jest dla mnie na równi z fizycznym, a może nawet ważniejsze.
Robię trening, wygłuszając trenerkę – zamiast tego włączam szmer wody. Ograniczam YT tylko do konieczności (praca – wynajdywanie wartości edukacyjnych) + 1 nienachalny filmik dziennie, dla przyjemności. Wykonuję rzecz nieprawdopodobną: robię TYLKO JEDNĄ rzecz naraz, jednej tylko poświęcam uwagę.
Wcześniejsze słuchanie, oglądanie zamieniam na czytanie. Pomaga już po pierwszym dniu.

 

 

 

Jak nie zwariować od nadmiaru ciszy?

 

 

 

Wiele osób boi się ciszy. W ciszy można usłyszeć siebie. Cisza jakby czeka. Cisza brzmi złowieszczo, zatrzymuje czas, w którym tak lubimy się poruszać. Gdy włączamy kolejne dźwięki, wydaje się nam,  że czas kontrolujemy; przyśpieszamy albo spowalniamy. Ale wszystko, co wpuszczamy przez swoje uszy, w jakiś sposób wpływa na nas.

 Czuję, że nie potrzebuję siedzieć całego dnia w kompletnej ciszy – wybieram sobie dźwięki; śpiew ptaków za oknem, tykająca wskazówka zegara, przejeżdżający samochód, syrena straży pożarnej, własny oddech – koncentruję się na tych dźwiękach świadomie – nawet te mniej chciane jak syrena czy pojazdy, nie pojawiają się w moich uszach znienacka, nie pozwalam się im obezwładnić, zirytować. Poświęcam im czas. I tylko im.  Kolejny dzień przeżyty świadomie.

 

 

Od kilku miesięcy nie słucham regularnie muzyki innej niż tradycyjna, grana nieśpiesznie na instrumentach ludowych (moja ulubioną jest kreteńska) Słucham też dźwięku płynącego strumyka, ale moim ukochanym dźwiękiem są te zza okna; ptasie trele, odgłosy z pobliskiego stawu; kaczek i żab – w zależności od pory roku. W domu? Oddech śpiącego kota, poruszająca się wskazówka zegara. Kontempluję te kojące dźwięki, skupiam się na nich – ustawiają mnie raz po raz w tym wymarzonym miejscu balansu. Polecam.

 

 

[1] Objawienie Jana 8:1