Sobota szesnastego

 

– Iw, czy grałaś kiedyś w Simsy 4?
– Chodzę z rombem nad głową, a ty pytasz, czy grałam w Simsy??!!

Tę niewinną, wręcz mimowiedną wiadomość od koleżanki na Whatssapie mogłam skomentować tylko w jeden sposób. I wiedziałam, że czeka mnie rola zausznika w Simsowym problemie. Tak też było.

 

 

 

Problemy z Simsami potrafią spędzić sen z powiek, to prawda, ale nic nie jest tak złe, jak problemy z drukarką. Kiedy już mi się wydaje, że osiągnęłam w życiu poziom zen, lub z grubsza mówiąc: stałam się naprawdę dobrą chrześcijanką, na mojej drodze staje drukarka.  Wtedy spadam ze tej dziesięcioszczeblowej, buddyjskiej bodajże, drabiny oświecenia z hukiem i wyłazi ze mnie strzyga rodem z polskiego Wiedźmina. Nie przebierając w środkach wyrazu: mam ochotę cisnąć drukarką za okno – choćby zamknięte.

 

 

To już wolę rozwiązywać problemy świata tego, jakim są kwestie religijne – w porównaniu ze zbuntowaną drukarką, to bułka z masłem!…chociaż znaleźć naprawdę dobrą bułkę i naprawdę tanie masło, a jeszcze zgrabnie to połączyć,  też może graniczyć z cudem.
Nie zagłębiając się dalej w kwestie ekonomiczne, a jedynie egzystencjalne, mój ostatni post „religijny” miał naprawdę sporo wyświetleń. Wiecie, ja te reakcje ludzi na ten temat wałkuję mniej więcej od dwudziestu lat, nie żartuję.

To znaczy przysłuchuję się im, notuję, dyskutuję, podnoszę kwestię, a to tylko dlatego, że długo mi się nie mieściło w głowie, jak można angażować swoje siły i środki w coś, do czego nie ma się przekonania.
Ale to nie jedyny taki temat. Mam też pokrewny.

Ostatnio dostałam kolejny komentarz (w formie listowej) odnośnie związku.
No bo dla mnie z założenia, jeśli kogoś wybieram, a on mnie, jeśli wspólnie wybieramy się już na życiowych partnerów doli i niedoli to do końca, do u*ej śmierci, no jest to związek jak osła ze Shrekiem, a okazuje się, że dla ludzi i to w stałych, rokujących związkach, niekoniecznie.
Znajoma Czeszka; mężatka z dwójką małoletnich popukała się w czoło (na pewno tak zrobiła, sądząc po jej pisemnej wypowiedzi) że ktoś może sądzić, iż małżeństwo ma trwać do końca życia. W sensie, z tym samym chłopem i że ona na pewno nie ma takiego nastawienia do swojego. Ciekawam tylko, czy jej – doraźny  jak się okazuje – wybranek ma identyczne zdanie w tym temacie. Zapytałam, ale na razie cisza. Albo listonosz zmienił trasę.
Nie całkiem inaczej zdziwiła się rodowita Polka – również w stałym, wieloletnim związku. W sensie, że ona nigdy nie myślała o związkach w ten sposób….
Czyli ja mam rozumieć, że Disney jednak nie okazał się skuteczny? Przecież wszystkie laski Disney’a całe życie czekają tylko na ten jeden moment – ślubu z orszakiem. W sumie…Disney nigdy nie pokazał, co się dzieje dalej, wiemy tylko, że żyli długo i szczęśliwie, a już niekoniecznie żyli długo i szczęśliwie razem albo

 

 

 

żyli długo i szczęśliwie aż po kres swych dni.

 

 

 

W każdym razie, widzę, że to, co dla mnie jest absolutnym życiowym fundamentem i muszę mieć tu pełną kongruencję, jak Riley w filmie „W głowie się nie mieści” , dla innych to tylko jedna z opcji.
Podczas gdy dla mnie kwestia życia duchowego i tego we dwoje jest fundamentem, w który ładuję cały beton, zatem jest to fundament nieprzesuwalny, a potem wszystkie środki w to ładuję; materialne i emocjonalne, dla innych jest zamkiem z piasku. No właśnie – po co budować coś tak wzniosłego jak zamek, skoro i tak jest z piasku. Znowu ten Disney….

 

Zatem! Po ludzku: ludzie ładują mnóstwo środków, mnóstwo pary w coś, w co i tak nie wierzą, czemu nie dają priorytetu.
Ja wiem! Panta rhei, wszystko przemija, no ale słuchając tych oświeconych, wszystko przemija prócz miłości, więc po mojemu, w nią tylko warto inwestować, a po drugie po mojemu: miłość to przede wszystkim i nade wszystko Bóg – zatem pielęgnowanie życia duchowego, a ono jednak zakłada spójność myśli, słów i czynów. No i promuje też „odnogę” miłości jaką jest związek dwojga ludzi – z ten z założenia ma być refleksem tej miłości najwyższej.
Mnie się tu wszystko układa w jedną, spójną całość, nie wiem, jak Wam!

 

I nie chciałoby mi się kiwnąć palcem, gdybym nie wierzyła całą sobą, że to, w co zainwestowałam, ma sens i cel. Że samo w sobie jest właściwie celem! I wolę pozostać wyżej wspomnianym osłem!

Co sądzicie? Nie o mnie, jako o ośle, ale o temacie inwestowania w środki trwałe? I co jest dla Was tym, w co warto inwestować bo jest środkiem trwałym?

 

To jedna rzecz. Druga to książkowa.
Kilka osób przeczytało moją książkę i dało mi feedback, spośród których jeden wymiata – jest od osoby, która zgoła książek nie czytuje, ale od „Roku 2030” nie mogła się oderwać, z powodu wciągalności. Stwierdziła, że to

 

 

 

 

idealna książka dla ludzi, którzy książek w ogóle nie czytają!

 

 

 

 

To ja może ruszę z kampanią, z hasłem przewodnim:
Z moją książką chcę dotrzeć do każdego, kto nie czyta…


Niektórzy chcieliby mieć wersję papierową, ale nie wiem, czy tylko blondynkę się tak wycenia, czy to na serio – gdy poprosiłam o wycenę druku „Roku 2030” podając wszelakie, niezbędne parametry, zaśpiewano mi 2,000 zł za 15 sztuk. I to z 5% podatkiem za ISBN! I to….za 15 sztuk…no właśnie, jestem pewna, że ilość  sztuk zaważyła – im więcej, tym druk wychodzi taniej, ale co ja zrobię z paletą makulatury? Kupicie? Wątpię. Skończyłabym jak ten oto autor własnej książki.  

Chwała więc Bogu Najwyższemu za tę przeklętą elektronikę!

 

Między tymi feedbackami układam w głowie jak zrobić drugą książkę, żeby było dobrze. Mam na myśli projekt mojej drugiej książki, która jest dla mnie sprawą kluczową, ale jak zwykle – wymyśliłam coś, co jest tak mało możliwe, jak: znalezienie idealnego stołu, kanapy, krzesła do biurka i tysiąca innych mebli, które na przestrzeni ostatnich trzynastu lat (jutro mijają!) wybieraliśmy do domu.
Nie wiem, jak my to robimy, ale zawsze znajdziemy coś takiego, czego nie można nigdzie dostać!
No to teraz wymyśliłam projekt książki, który trudno zrobić. To znaczy, pierwotny projekt już odpuściłam, bo był niemożliwy do realizacji, ale ten, który mam teraz w głowie, wymaga tak zgrabnego pomyślunku, jak umieszczenie kanapy z szezlongiem w naszym nieustawnym salonie.
Ale robię coś, co robię chyba pierwszy raz w życiu: radzę się. Słucham innych ludzi, zbieram pomysły i z coraz większą przychylnością myślę o kilku kompromisach.
Jeśli chcecie wspomóc mój projekt, możecie zrobić to tutaj, naprawdę pomożecie i naprawdę będę wdzięczna, ba! już jestem bardzo tym, którzy pomogli.

 

 

 

Kilka książek też ostatnio przeczytałam.

 

 

 

 

Wracam chyba do bycia molem książkowym….molem…jakaż ironia!
Nie popadając w niepotrzebny marazm: przeczytałam na przykład „Światłość sierpnia” – Faulknera.
Klasyka literatury amerykańskiej – to hasło zachęca mnie jak mało które! Zawsze przyciągają mnie tagi typu: Ameryka XIX wieku, Mississipi, Alabama, Tennessee, prawda o człowieku, kurz na drodze. Przy czym to wszystko najlepiej, żeby występowało razem.

Taką książką jest na przykład „Zabić drozda” i kto jeszcze nie przeczytał, polecam. 
„Światłość sierpnia” też podnosi kwestię koloru skóry – można rzec, że roi się od Murzynów, a raczej… murzynizmów, typu:

 

Stary Doc Hines przyglądał mu się, posłuszny mściwej woli bożej, i zobaczył, że przygląda on się pracującemu na podwórku Murzynowi, chodząc za nim po całym podwórzu, gdy ten pracuje. Aż wreszcie Murzyn zapytał: “Dlaczego tak na mnie patrzysz, chłopcze?” A on odpowiedział: “Jak stałeś się Murzynem?” A Murzyn powiedział: “Kto ci powiedział, że jestem Murzynem, ty mały smieciucho, biały bekarcie?” A on odpowiedział: “Nie jestem Murzynem.” A Murzyn rzekł: “Jesteś czymś gorszym. Nie wiesz, czym jesteś. A nawet więcej: nigdy nie będziesz wiedział.” A on powiedział: “Bóg nie jest Murzynem.”

 

 

 

Albo ten:

 

 

 

– Przeklęci niscy, czarni ludzie: niscy, bo przytłacza ich waga gniewu bożego, czarni, bo grzech niewoli zabarwił ich krew i ciało. – Jego spojrzenie było dalekie, fanatyczne, pełne wiary. – Ale uwolniliśmy ich teraz, zarówno czarnych, jak białych. Zbieleją teraz. Za sto lat znów staną się białymi ludźmi.

 

 

 

 

Do tego trzeba się przyzwyczaić, jeśli kto chce się na tę lekturę zdecydować, bo tak jest cały czas. Zaczyna się całkiem niewinnie, od młodej dziewczyny w zaawansowanej ciąży, podróżującej przez miesiąc pieszo, do innego stanu, by odnaleźć ojca dziecka, a nagle z tej sennej, zakurzonej i jakże nieśpiesznej drogi, pojawiają się łańcuchy jak w wejściu na Rysy i nagle mierzymy się z czyimiś demonami przeszłości – w tym wypadku jest to człowiek o imieniu Christmas. Czy jest czarny? Niektórzy tak twierdzą. Czy jest biały? Tak mówią inni. On sam ma w sobie chyba dwa „wilki”;

 

 

 

Bo czarna krew zaprowadziła go najpierw do chaty murzyńskiej. A potem biała krew wypędziła go stamtąd, tak jak czarna krew wyrwała pistolet, a biała krew nie pozwoliła mu wystrzelić. Biała krew popchnęła go ku pastorowi, zwyciężając w nim po raz ostatni.

Myślę, że potem biała krew porzuciła go na chwilę. Na sekundę, na mgnienie, pozwalając czarnej krwi ogarnąć go w ostatecznym momencie, by przeciwstawić go temu, od którego błagał ratunku i zbawienia. To czarna krew przerzuciła go ponad jego własnym pragnieniem, odrywając go od pomocy ludzkiej, rzuciła go w ekstazę zrodzoną z czarnej dżungli, gdzie życie kończy się, nim serce przestanie bić, a śmierć jest pragnieniem i spełnieniem.

 

 

Zatem sami zdecydujcie, a może już ktoś czytał? Jedno wiem: Google wie o nas wszystko. Nie zdarzyło się Wam, że rozprawiacie sobie z kimś na temat paneli, po czym otwieracie Internet a tam reklama paneli?
To u mnie w domu jest zdecydowanie centrum dowodzenia Google i przetwarzania danych, tak wnioskuję. Otóż przeglądałam sobie Internet w poszukiwaniu książki, natrafiłam na Faulknera. Następnego dnia, idę na własnych nogach do księgarni, tak popatrzeć, powąchać książki i która rzuca się mi w oczy tuż przy wejściu? Tak, zgadliście – „Światłość sierpnia”.
Ale to jeszcze nic. Mówię do męża, że w sumie zjadłabym colesława. Jeszcze wypowiadając ostatnią sylabę otwieram lodówkę, a tam…colesław. A może Alzheimer? Jak sądzicie?
Co ciekawego czytacie w tych dniach? A może macie mi do polecenia jakąś książkę?