Polak (nie) katolik

 

W zeszłą niedzielę wędrowałam sobie nieśpiesznie do centrum mojej mieściny, na kawę. Po drodze mijałam kościół rzymskokatolicki. Drzwi były otwarte na oścież, więc pomyślałam: Wejdę, posłucham.
Chwilę potem rozpoczęło się przekazywanie znaku pokoju, w którym radośnie uczestniczyłam, po czym wyszłam z kościoła. Jak chyba każdy…

 

 

Ludzi nie interesuje kościół. Mam na myśli kościół, w którym jednocześnie są zdolni do takich poświęceń, że ja wymiękam; przygotowywanie się do komunii, bierzmowania, ślubu, a potem to samo zataczające się koło z własnymi dziećmi; chrzest, komunia, bierzmowanie, ślub – ile to się trzeba nachodzić, mszy i spowiedzi nazaliczać, naprosić, nawyginać, wykosztować, a przede wszystkim naudawać. I ludzie to robią! Ci sami, o których pisze Magda Urbańska KLIK 

 

To jakby mieć stałą, acz ambiwalentną relację z urzędem podatkowym, ZUS-em czy stomatologiem. Nic przyjemnego, ale „musisz” więc gdy idziesz do urzędu, to płaszczysz się przed osobą, do której w rzeczywistości czujesz pogardę.
Człowiek wewnętrznie się przed tym broni, zatem kpi, bo tylko sarkazm jest go w stanie uratować. No to żartuje. Ojciec prowadzący dziecko na przygotowanie do Pierwszej Komunii, wręcza mu dwa złote i mówi ze śmiechem: Masz, daj tym złodziejom.

 

Mogę się tylko domyślić, że zarówno ów ojciec komunijnego dziecka jak i matka chłopca, o którym pisała Magda, mają tak zwany ślub kościelny.
Zatem ojciec komunijnego dziecka i matka chłopca przysięgali uroczyście – bo w domyśle, w obecności Boga – że tak, kochają się i nie rozwiodą dopóki śmierć ich nie rozłączy i tak, będą się rozmnażać, a swoje potomstwo wychowywać po katolicku.

I ja tak sobie wyobrażam, że to wychowywanie odbywa się cały czas na łonie rodziny – nie w drodze do kościoła, ani podczas uroczystości komunijnej na przykład – to już nazwałabym „efektem” tego wychowywania. Co się dzieje potem?
Rośnie kolejne pokolenie, które wychowuje swoje dzieci tak samo: od wizyty w kościele do wizyty, od sakramentu do sakramentu, ot to. Ale z niczym pomiędzy. Bez żadnej głębi, bez pomyślunku. A myślenie nie boli. Podejmowanie decyzji czasem tak, ale czy dojrzałość nie polega właśnie na tym?

 

 

 

Gdyby zaczepić kogoś na ulicy i zapytać do jakiego kościoła należy, powie, że do katolickiego. I wierzcie mi, znam wyznawców New Age, którzy też tak powiedzą i to z oburzeniem, że mamy jakieś wątpliwości. Ale znam bardzo mało osób wśród tych katolików, którzy się do swojego kościoła przyznają i angażują.
I trochę wiem, dlaczego. ..

Moja ostatnia przygoda z KK miała miejsce, gdy miałam 15 lat, tuż przed bierzmowaniem, do którego ostatecznie nie poszłam z własnej woli, po własnych przemyśleniach. Gdybym wtedy podeszła do bierzmowania, byłabym hipokrytką, a tego bym nie zniosła, śmierć jest lepsza.

 

 

Niedziela będzie dla nas!

 

 

 

Wśród moich rówieśników i ich rodzin nikt się nie angażował w życie kościoła więcej, niż było to konieczne (patrz wyżej).
Sądzę, że wówczas, w latach 90.nie było inaczej niż teraz. Ludzie robili te wszystkie rzeczy sprzeczne z nimi samymi, lub zupełnie im obojętne, z tych samych powodów, co dziś:
– „(chrzest/komunia/bierzmowanie/ślub) nie zaszkodzi”.
-„Wszyscy tak robią, nie chcę by moje dziecko wytykano palcami”.
– „Babcia by tego nie przeżyła”.
– „Zawsze się tak robiło”.

 

Wszyscy tak żyli. No, może poza jedną koleżanką, ale było to w pełni wytłumaczalne – jej tata był kościelnym. Cała ich rodzina była inna niż te przeciętne. Gdy pewnego dnia zaprosiła mnie do domu, panowała tam …. radość. Jej nastoletnia siostra, jedna z ich czwórki rodzeństwa,  przyszła do nas, by poczęstować ją i mnie czekoladkami z bombonierki, którą dostała. Zdziwiłam się, czemu dzieli się z obcą osobą (mną) czymś tak cennym w tamtym czasie. A ona zrobiła to z radością! Jakby w ogóle nie znała wartości bombonierki!
W ich domu panował luz, radość, jakby wszystko zostało oddane Bogu – nawet czekoladki. To zapamiętałam.

 

Rodzina tej mojej koleżanki nieopodal miała sąsiadów – liczną rodzinę J. I wszyscy dorośli, ci co w niedzielę i święta klęczeli w kościele nabożnie podczas podniesienia, śmiali się półgębkiem, że J. mnożą się jak króliki.
Nasłuchaliśmy się smarkacze tego, więc urobiliśmy sobie podobny stosunek do rodziny J., która widocznie kondomów na oczy nie widziała.  Gdy spotkałam dziewczynę od „J-otów” – bo znałam się z każdym w mieścinie – mówię z przekąsem (jako smarkula) :
– O, macie kolejnego ….bobaska……
A dziewczyna od „J-otów” rozpromieniała od ucha do ucha i palnęła:
– Tak, Bóg znów nam pobłogosławił!

 

 

Rodzina J. z kolei (utrzymuję, że to była mieścina) miała nieopodal jako sąsiedztwo rodzinę O;  liczną (4 dzieci – ale co to jest przy rodzinach żydowskich?) wierzącą w prostocie serca, zawsze uczciwą i kochającą się. Ponieważ kolegowałam się też z dziewczyną od „O-ów” często siadywałyśmy na schodkach starej, przedwojennej  szkoły i rozprawiałyśmy o życiu. Pewnego dnia posprzeczałyśmy się o coś, nic poważnego, ale po chwili milczenia, M. zadała mi pytanie:
– Iwonko, znasz trzy magiczne słowa?
– Proszę, dziękuję i przepraszam? – zaryzykowałam odpowiedź.
M. uśmiechnęła się i powiedziała: Proszę, przeprośmy się i nie kłóćmy więcej.

M. wyniosła to z domu. I wniosła w moje życie. Podobnie jak dziewczyna od „J-otów” i córka kościelnego. One dziś mają swoje rodziny i wiem z pewnych źródeł, że tak samo wychowują swoje dzieci – w kompatybilności, budując ich szacunek do samych siebie, jako rodziców.
To, co łączyło te wszystkie rodziny, to była spójność. To, w co wierzyli było jednocześnie tym, czym żyli – a musieli żyć tym naprawdę, skoro mieli wiernych naśladowców – swoje dzieci. A ja, sąsiedzka przybłęda dostawałam to od nich rykoszetem – czułam się u nich dobrze i dziś potrafię to nazwać, powiedzieć czemu: byli spójni, a przez to prawdziwi.

 

 

 

Komunia niewierzących

 

 

 

 

Jakiś czas temu w mediach rozprawiano na temat zakazu spowiedzi dzieci; że traumatyzuje, stresuje itd. Nie będę się wypowiadać na temat samej spowiedzi, ale odniosę się do tego, co następuje po: komunia. Jak czytam w miesięczniku „W drodze” z 5/2023:

 

„ (…) niewierzące dzieci są do niej nadal masowo posyłane. Bo taki mamy obyczaj, tak po prostu „się robi”, bo komunia „musi być”. Tak jak w grudniu jest choinka, wiosną zajączek, a w sylwestra fajerwerki, tak w trzeciej klasie jest pierwsza komunia.

 

Bo dzieci wierzące i regularnie praktykujące są na szkolnej katechezie w mniejszości. Słyszą od rówieśników przygotowujących się wraz z nimi do komunii, że Bóg nie istnieje, a księża to oszuści i pedofile. Albo że to dziwne, iż kolega czy koleżanka „jeszcze” wierzy w Pana Boga, skoro nie wierzy już w elfy, krasnoludki czy wielkanocnego zajączka.”

 

 

 

I mnie jest trudno uwierzyć, jak można żyć w takim rozszczepieniu. Minęły już czasy, gdy było się piętnowanym za innowierstwo, ateizm, czy niedopełnienie sakramentów – dziś ludzie latami żyją ze sobą bez ślubu, a mają problem, by przeciwstawić się ogólnie przyjętej tradycji i nie posyłać dziecka do kościoła. 

Dziwi mnie też podejście księży – to znaczy dziwi i nie dziwi. Od lat parafie hodują duchowych statystów, z których mają zarobek do końca ich życia i nienaganne statystyki. Zatem przyjmują wszystkich, jak leci, no bo w sumie jak rozeznać? A, może przy okazji się kto nawróci – myśli pewnie niejeden.
Lecz czytam i takie głosy:

 

 

„Myślę, że pora przestać cieszyć się pełnymi ławkami na pierwszokomunijnych mszach i przyznać, iż to w dużej mierze przedstawienie i teatr.” (tamże)

 

 

 

Nareszcie! Od lat mówię, że to, co się dzieje w kościołach katolickich to przedstawienie i teatr. To karmienie hipokryzji, odgrywanie ról: ja – duchowny wymieniam uprzejmości i załatwiam interesy z moimi wiernymi, bo wszyscy mamy wspólny biznes. Ubieramy się zatem odświętnie i lecimy po kolei z tym koksem!

 

 

 

A ja gorąco zachęcam każdego, po kolei:
– prawdziwie wierzących katolików – by nie wywierali presji na tych, z którymi nie po drodze z kościołem, nie sugerując, że coś powinni, lub , że żyją w grzechu, to jest, by nie zmuszali innych do hipokryzji – to i tak będą tylko rzeczy zewnętrzne, a raczej sami będą chodzącymi przykładami przebywania z Bogiem,
– duchownych – by skończyli z liczbami i zachęcali szczerze  ludzi wokół, aby dowiedzieli się, kim dla nich jest Bóg i jeśli trzeba, towarzyszyli im w tych poszukiwaniach. W końcu On, kiedy wróci, zada pytanie: Gdzie są moje owce? Nie hodujcie zatem stada baranów. 
– tych wszystkich parafian, którzy woleliby mecz zamiast mszy – aby  dokonali wyboru, porzucili wszystkie schematy, którymi byli karmieni od dziecka, by spędzili sam ze sobą czas w swojej „komórce” choć przez jeden dzień i uczciwie przyznali, jakie mają w życiu wartości i priorytety, wypisali je sobie i zaczęli nimi żyć, i tym budowali autorytet i prawdziwość wśród otoczenia, zwłaszcza własnych  dzieci.  I jeśli Bóg nie zajmuje pierwszej trójki, to niechże sobie dadzą spokój z całą tą otoczką o zapachu kadzidła i sypanych kwiatków, i pójdą na mecz! Tam też może się pojawić Bóg i znaleźć ich! Jeśli nie od razu, to może kiedyś przyjdzie czas i na to. Ale czas potrzebuje przestrzeni i wolności, a nade wszystko: prawdy. Nie bójmy się w niej stanąć. Bóg i tak jeśli ma być, to musi być  na 100 procent i nie uznaje półśrodków.