Piątek dziewiątego

Obudziłam się  tamtego, upalnego dnia o 5.00 rano. Nie mogłam spać z powodu ciepła. Radio szło u mnie cały czas i pierwsze dźwięki, które do mnie dotarły to komunikat:
– Godzinę temu w tragicznym wypadku zmarła księżna Diana.

 

Dzisiaj, gdy prowadziłam zajęcia z siedemnastolatką, wspomniałam o tym – nie miała pojęcia, kim była księżna Diana. Uśmiechnęłam się. Wtedy, w 1997 miałam piętnaście lat, wiedziałam z gazet, kim była Diana Spencer – „niechlubna” synowa zmarłej wczoraj, królowej Elżbiety II.
Wierzę, że obie są już w miejscu, w którym tamte dawne żale i utarczki nie mają kompletnie żadnego znaczenia. Ba! Wierzę w to, że my dzisiaj, jeszcze żywi, potrafimy z pewnym wysiłkiem przeskoczyć do tego momentu: gdy mamy tę wyższą świadomość, w której liczy się budowanie. I wychodzenie sobie naprzeciw. Bo czas jest krótki oraz zdradliwy. Jednych zastanie starość, innych wypadek samochodowy. A liczy i będzie się liczyć tylko miłość.

 

 

Ostatni czas, czas kilku tygodni znów zrobił mi w głowie remake pytania o koniec i początek – w tej kolejności. Zwłaszcza po słowach lekarza:
– Może mieć pani wylew w każdej chwili!

Lekarz, szpital, badania, a potem znów: jeden lekarz, drugi, trzeci i badania, prześwietlenia, rezonanse. Wszystko to upchane w dosłownie kilkunastu dniach – dziś patrząc na to z perspektywy krótkiego przecież czasu, czuję się, jakbym przez ten czas przeżyła pół roku!

 

Ale zostawmy tę grobową aurę! Było to tak:

 

W szpitalu, jako że miałam skierowanie na oddział, stawiłam się w pewien czwartek. Oczywiście, nie byłam pacjentem o kolorze czerwonym, czyli mogłam poczekać. Gdy mnie w końcu zabrano na badania, a właściwie sprawdzanie reakcji i pobranie krwi, znów czekałam. Bo na NFZ-cie  swoje trzeba wyczekać. W międzyczasie na izbę przyjęć, w asyście policji,  przywieziono trzydziestoczteroletniego jegomościa, którego zamiłowanie było odczuwalne trzy kotary dalej.

 

– Narkotyki były? – pyta obligatoryjnie lekarz dyżurujący.
– Narkotyki?! Ja?! W życiu! – z ledwością wybełkotał jegomość, niemalże urażony.
– Ale pięć win obalił. Pochwalił się – półgębkiem wtrąciła ratowniczka medyczna.
– O matko! To znowu pan?! – na salę weszła właśnie pielęgniarka, która natychmiast rozpoznała „poszkodowanego”.  – Był tu u nas tydzień temu. Z tym samym.

 

Czyli z czym? Zapytacie. Otóż właściwie z tymi pięcioma winami, tylko już we krwi. A że miał drgawki, policja została zobowiązana przewieźć go na izbę przyjęć, zamiast na wytrzeźwień i to jakby priorytetowo – bo czekać nie musiał ani minuty.
U pana Krzysztofa, gdyż tak właśnie miał na imię, zaraz po przewiezieniu w miejsce jasne i ciepłe, po drgawkach nie było śladu. Za to jaki rozmowny się zrobił! Najpierw niemiłosiernie zwyzywał ratownika medycznego, który w obliczu tej dzikiej psychozy zachował stoicki spokój. Potem zaczął wyrywać wenflon, ubliżać pielęgniarkom i wydzierać się, jakby siłą przypięto go do krzesła elektrycznego. Wkrótce, przypięty, został sam. Personel medyczny ulotnił się, a Krzysztof odezwał się do leżącego staruszka, czekającego na przyjęcie na oddział.

– A my se pogodomy!  – zawyrokował. – Jestem Krzysiek! Chcesz se pogodać? (staruszek skinął głową resztką sił) No pewnie! Bo człowiek se czasem musi pogodać o życiu!

Krzysiek robił burdę jeszcze z godzinę – zaraz po tym, jak na nowo zainteresowały się nim siostry. Ale dla staruszka…. przyznaję, był jak ktoś w stylu ukochanego wnuczka. Ja byłam pod wrażeniem, serio. I tak mi się go żal zrobiło – Krzyśka znaczy się – że aż tam, na tym łóżku zaczęłam się modlić za niego. Bo zobaczyłam w nim człowieka, którego znam – który był kiedyś na jego miejscu, a dziś jest dla takich terapeutą. I w Krzyśku zobaczyłam nieszczęśnika, który być może się ogarnie, może on sam lub ktoś, go podźwignie i zobaczymy go kiedyś w telewizji śniadaniowej, opowiadającego historię swojego życia. W każdym razie gorąco mu tego życzę i pozostaje w moich modlitwach do teraz. Trzymaj się Krzysiek!

 

 

Na oddziale salę zaczęłam dzielić z dwiema dziewczynami – fankami komedii romantycznych, „nadawanych” w szpitalnym telewizorze. W szpitalu small talk nie nastręcza żadnych trudności – każdy od razu bez żadnego RODO pyta: Co ci jest? I zaczyna mówić o sobie. W szpitalu znajomości nawiązuje się błyskawicznie; ludzie się nudzą, czas zwalnia jak u dentysty i każdy chce pogodać, no! A że byłach w jednym z tych ślonskich lazarytów, to zaczełach godać po inszemu!
Chopy też chcioły se poklechać, a chnet my zaczęli godać o motorach – wspomnieli my ino z jednym chopem o motorze, co w najnowszym Batmanie był, a odezwoł się inny, co motor mo, a je wielki fan motorów. Abrahama jeszcze chyba nie mioł, a  w lazarycie wylondowoł, bo zaczoł fandzolić – no nie godoł jak człowiek po ślonsku, ale fefloł.  No i koniec końców, psińco mu było, ino był łodwodniony. [1]

 

To podobnie jak ja. Tyle miałam bolączek, gdy wylądowałam w szpitalu, a wystarczyło mi podać elektrolity i znów byłam jak ta frelka! [2]
Ja, wielka orędowniczka picia wody (piję całą szklankę dziennie!) ląduję w szpitalu pod kroplówką z elektrolitami. Po pół litrze (elektrolitów rzecz jasna) zaś moga skokać jak ta ciga![3]

 

DEJCIE POZOR WIELA WODY PIJECIE!

 

No i szlus. Po kilku dniach wyszłam do domu i oto , co mam do powiedzenia:

– Lekarze powinni być uczeni w pierwszej kolejności i powtarzać przez całe studia, jak po ludzku rozmawiać z pacjentem. A o co mi chodzi: jak tylko człowiek dostaje się w ręce personelu medycznego NFZ, staje się produktem na taśmie do wyleczenia, a przynajmniej do przerobienia; wbijają ci wenflon, nawet nie pytając, któroręczny jesteś, ile go będziesz mieć, co ci podają w kroplówce, po co ci pobierają krew i po co masz wkładać palec w małe, dziwne urządzenie wielkości i kształtu łapki na myszy.  

– Dieta szpitalna przypomina mniej więcej tę z pikniku żołnierskiego, tylko bez grochówki. Czy nikt z uczonych, medycznych głów nie pojął jeszcze, że to, co jemy wpływa na nasze rychłe wyzdrowienie?

– Zatem dwie rzeczy, które najbardziej wpływają na stan psychofizyczny pacjenta: podejście lekarza do pacjenta oraz dieta, w polskim szpitalu leżą i kwiczą.

– Nie należy wierzyć we wszystko, co mówi lekarz na nasz temat; a raczej wsłuchiwać się w siebie, bo w końcu we własnych ciałach żyjemy dłużej i znamy je lepiej, niż jakikolwiek lekarz.

– Ludzie potrzebują se pogodać! I wtedy od razu zdrowieją. Dejcie na to pozor każdy dzień. No. Ja w ramach skutków ubocznych lazarytu, zaczęłach godać po ślonsku, no ale też na neurologii NFZ-owskiej wylądowałam, a tam zdarzyć się może wszystko!

 

 

 

 

[1] Faceci też chcieli pogadać i wkrótce zaczęliśmy gadać o motocyklach – ledwo z jednym z nich wspomnieliśmy o motorze, który był w najnowszym Batmanie, a odezwał się inny, który ma motor, a jest ich wielkim fanem. Pięćdziesiątki chyba jeszcze nie miał , a w szpitalu wylądował, bo zaczął gadać od rzeczy , nie mówił jak człowiek po śląsku, ale bełkotał. Koniec końców nic mu nie było, tylko był odwodniony.

[2] dziewczyna

[3] koza