Morsowanie na śniadanie

Matko, ile ludzi – pomyślałam, robiąc nieśmiałe pajacyki. Teraz to już nie mogę się wycofać, bo będzie obciach.
Stałam, a właściwie robiłam rozgrzewkę nad brzegiem lokalnego jeziorka, nad którym zbierały się coraz większe rzesze morsów i foczek. Przez ostatnie kilka tygodni codziennie rano traktowałam swoje ciało zimną (to jest około 10 stopni C) wodą, a teraz, w styczniu miałam wejść do wody. Trochę się tego obawiałam – zawał serca był główną zmorą w mojej głowie. Oraz tego, że na pewno się rozchoruję co gorsza – na nerki!
Ale już podjęłam decyzję – być może, gdybym miała wejść do lodowatej wody w samotności, wycofałabym się. W obliczu grupy już nie mogę, tak to działa.

Po około kwadransa rozgrzewki pewnym krokiem ruszyłam w kierunku wody. Wchodząc dużymi krokami, miałam przebłyski tych wszystkich razów w Bałtyku, czy późno październikowych już wód morza kreteńskiego. Gdy weszłam do pasa, poczułam lekkie igiełki na skórze ud i łydek. Po chwili niewiarygodne zimno owładnęło zanurzone części ciała i przestałam je czuć. Przeciągałam wyjście o kolejne sekundy, walcząc z samą sobą. W końcu wybiegłam z wody jak oparzona. To był mój pierwszy rekord. 20 sekund? Może.

 

Gdy wróciłam do domu wiedziałam, że zamorsuję  znowu. Następnego dnia? Za tydzień? Nie wiadomo, ale na pewno! Bo morsowanie mnie intrygowało.
Ale jeszcze tego dnia poczułam niewiarygodny głód i zmęczenie! Jakbym co najmniej przeszła 12 godzin po ośnieżonych szlakach! Jadłam wszystko, co wpadło mi w ręce, spałam po południu.

 

Za tydzień pojechałam znów. Wytrzymałam nieco dłużej. Trzeci raz morsowałam w ogrodzie – w starej wannie służącej do zbierania deszczówki wiosenną i letnią porą. A potem zaprosiłam koleżankę i morsowałyśmy obie.
Zaczęłam morsować raz – dwa razy w tygodniu o zachodzie słońca. Czemu tak? Nie wiem. Było w tym coś kojącego; siedzieć w lodowatej wodzie, która z każdą kolejną sekundą odseparowywała mnie od ciała, patrzeć nad zachodzące nad lasem słońce i myśleć o niczym. I o wszystkim jednocześnie. Wyciszyć się i poczuć przez chwilę jedność z otaczająca mnie przyrodą.
A potem nadeszła wiosna.

 

Trzy tygodnie temu otworzyłam mój drugi sezon morsowania. Ale o tym za chwilę.

 

Morsowanie stało się modne, stało się jakąś szaloną dyscypliną, elementem szkoły przetrwania – a ja sądzę, że jest zwiastunem idących a znacznych podwyżek gazu i prądu! Oj, przyda się to morsowanie, przyda!
Ja jestem według siebie ciepłolubem. Źle reaguję na zimno. Mogę nie jeść, nie pić – zniosę to przez długi czas, ale nie mogę poradzić sobie z zimnem. Dzięki morsowaniu zwalczyłam tego demona. Bo był on tylko w mojej głowie. Naprawdę.

Nie chciałam się sprawdzać, ani trochę! Sprawdzać to się mogę w siłowaniu na rękę, chodzeniu po drzewach, ilości zapamiętanych słówek, lecz nigdy nie miałam pragnienia sprawdzać się JAKKOLWIEK z zimną wodą. Ale przyszła kryska na Matyska. Żyjemy w kraju, w którym lekarze rozkładają bezradnie ręce częściej niż w innych krajach i gdy odbiłam się od kolejnych drzwi jeśli chodzi o bóle kręgosłupa, wzięłam sprawy  w swoje ręce. Naczytałam się, naoglądałam, jak pomaga takim jak ja – krioterapia. Jak zimno dobrze wpływa na nasz organizm, kości, stawy, mięśnie. Dlatego podjęłam decyzję, okraszoną sławetnym raz kozie śmierć. Postanowiłam być tą kozą.

I przeżyłam.  Uprzednio naczytałam się, naradziłam z zaawansowanymi morsami, zapisałam te wszystkie rady: nie morsować po obfitym posiłku, nie dopuścić do wystąpienia potu na rozgrzewce, kontrolować oddech, nie próbować bić rekordów, zaraz po wyjściu rozgrzać się czymś ciepłym itd.
I jak opisałam, tak weszłam. A te wszystkie późniejsze rewelacje (nadmierny głód i zmęczenie) wystąpiły u mnie tylko ten jeden, jedyny raz – potem było już …normalnie. Ale na każdy kolejny raz czekałam jak kania dżdżu! Bo….zimno wciąga! Zimno wyzwala jakieś niesamowite ilości endorfiny ,dopaminy i adrenaliny! Po prostu chcesz więcej.

 

W tym roku morsowanie sobie zaprojektowałam; kupiłam plastikową, wysoką ale wąską wannę (w Jula) i wstawiłam ją do szklarni. Dzięki temu morsowanie jest niezwykle komfortowe, zero wiatru. Nasypałam też zwykłem (a niezwykłej!?) soli kłodawskiej, by woda tak szybko nie zamarzała.
Po bodajże trzecim razie morsowniczym, spokojnie mogłam wytrzymać w wodzie 6 i więcej minut – ale zwykle siedzę właśnie około 6. Dlaczego? Bo zaczyna mi się nudzić. 6 minut to dobry czas na zawieszenie lub świadomą kontemplację; albo jedno i drugie po trochu. Na rozmowy i milczenie z Bogiem.

 

 

Ten pierwszy moment

 

 

Gdy wchodzę do zimnej wody – wszystko w środku woła „Nie rób tego! Wracajmy do domu, pod grzejnik! Zwariowałaś?! Nie przeżyjemy!!” – ale ja oszukuję tego wołającego baboka. Gdy w tamtym roku wchodziłam do wanny, największa walka rozgrywała się przez pierwsze 30 sekund. Wtedy jest ten moment występowania „igieł” atakujących skórę i jest to tak niemiłe uczucie, że chcesz wyskoczyć natychmiast z wody! Ale możesz zdecydować, że to przetrzymasz.
I wtedy wszystko wraca do normy. Można powiedzieć, że wchodzisz w jakiś wodny stan nieważkości i możesz siedzieć i siedzieć…. Jest miarowo i przyjemnie. Zimno uczy też jeszcze czegoś ważnego: panowania nad sobą. Jako ludzie mamy z tym niewiarygodny problem – podążamy za swoimi pierwszymi reakcjami sądząc, że to cała prawda o naszych potrzebach i uczuciach. Nie znamy swojego organizmu tak naprawdę, często nie umiemy go kontrolować i panować nad nim – traktowanie go zimną wodą (radzę zacząć od prysznica) uczy bardzo ważnej sprawy: kontrolowania oddechu.  To proste: gdy podążysz za swoją pierwszą reakcją, wpadniesz w hiperwentylację. Cytując Michała Srokę, polskiego Icemana:

 

Przy samym wejściu najważniejszy jest poprawny oddech. Mało osób o tym w ogóle wie, a jeszcze mniej poprawnie stosuje. Wchodząc do lodowatej wody wydłużamy wydech. Bierzemy głęboki wdech, a następnie długo wydychamy powietrze. Za sprawą oddechu możemy przejąć kontrolę nad organizmem, przełączyć go z systemu sympatycznego, czyli walki – ucieczki, na parasympatyczny, który odpowiada za spokój, regenerację, jedzenie i odpoczynek.(źródło : Geekweek.interia.pl )

I dalej, bo bardzo podoba mi się ostatnie zdanie:
Długi wydech bardzo pomaga w wodzie, skupiamy się na poprawności oddechu, wyciszamy organizm. To inne podejście niż w typowym morsowaniu, gdzie często obserwuję ludzi pracujących w trybie walki – ucieczki: wejdę do wody, przeżyję, przetrwam. W metodzie Wima Hofa stawiamy na to, żeby być jednością z naturą. Wchodzimy do wody jak do domu przyjaciela. (tamże)

Czy mi zimno? Najgorsze są dłonie i stopy – ale odkąd kupiłam specjalne „skarpety” z neoprenu (na przykład takie KLIK ) komfort jest tak duży, że spokojnie można siedzieć wiele minut w lodowatej wodzie. Dłonie trzymam poza wodą.
Jeszcze nie zanurzałam głowy – a chciałabym kiedyś to zrobić.

Co się dzieje po zimnym prysznicu lub morsowaniu?
Ja rezygnuję z kawy na pół dnia co najmniej – mam mnóstwo energii i tak jasny umysł, że całą merytoryczną robotę wykonuję w czasie o połowę krótszym. Dokładnie tak samo działało na mnie spanie w + 9 stopniach C. Nie z własnego wyboru. Napisałam o tym tutaj

 

Chcąc nie chcąc, muszę przyznać, że zimno działa na mnie ( i podejrzewam że na nas wszystkich) znacznie lepiej, niż ciepło.  Może to nie jest rzecz, której chcemy, ale na pewno jest to rzecz, której od czasu do czasu potrzebuje nasz organizm. Bo w zimnie walczy o przetrwanie; uruchamia wszystkie zasoby, spala tkankę tłuszczową, robi wyrzuty hormonów, chce przetrwać.

Prawie 40 lat żyłam w przekonaniu, że nie umiem bez ciepła. Myliłam się. Wystarczyło raz wyjść poza siebie. Z siebie. Stanąć obok. I sprawdzić, co potrafi i czego potrzebuje mój organizm. Jutro chyba znowu zamorsuję. Morsuję też w śniegu (kto wejdzie na Instagram @MotywKobiety ten zobaczy filmik) co również jest niesamowitą frajdą! Boisz się? Zacznij chodzić po śniegu boso! 
A Ty, próbowałaś, próbowałeś już mroźnych kąpieli? Jeśli tak, Jak wrażenia?  Jeśli nie…czemu nie? Polecam i zachęcam!