Poniedziałek dwudziestego dziewiątego

 

Siedzę sobie w pokoju z widokiem. A ten widok zmieniał się przez szereg tygodni sukcesywnie; najpierw nie widziałam domów za lasem. Widziałam za to wysoką, wiekową, zieloną ścianę. Z czasem na tej ścianie zaczęły przebijać innokolorowe liście, aż zdominowały ją całą. I nagle naturalna flanka stała się drewnianym płotem, przez który już coraz wyraźniej obserwowałam ogromną, powaloną przez lipcowe tornado brzozę; Bogu dziękować, że zawinęła w stronę lasu, a nie na nasz dach.
Teraz brzozę widzę w całej okazałości. Widzę też hasające kaskadowo łanie  przebiegające po brązowym, szeleszczącym, a czasem zupełnie mokrym dywanie z liści.
Cieszy mnie to wszystko, lubię jesienny, pomału w zimę przechodzący krajobraz. I wiem, że to szalone wyznanie, bo listopad to nie jest łatwy miesiąc. Ale ja zaraz się wytłumaczę, skąd ta radość.

 

 

 

Listopad to miesiąc trudny,  a przez wiele lat był dla mnie tym najbardziej znienawidzonym w całym roku. Bo dni krótkie, bo ponuro, bo COŚ się skończyło. Nic tylko zakopać się w liście i czekać na przemijanie- jak wszystko wokół.
Tak chyba jesteśmy stworzeni. Do życia, rozwoju, kwitnięcia, wydawania owoców, a jesień powoduje u nas zaburzenie tego pędu, bo wszystko wokół mówi o gaśnięciu, kurczących się liściach, opadłych kwiatach. Jesień mówi o uśmiercaniu, a my się tego boimy.
Nie pomaga wieloletnie doświadczenie mijania i jesieni, zimy i rozpoczęcia nowego cyklu życia na wiosnę – nagle, gdy jest listopad potrafimy żyć tu i teraz, a to często oznacza obniżony nastrój, a nawet depresję.

 

Ja już tak nie mam, a wszystko zaczęło się osiem lat temu. Wtedy to, we wrześniu wiedziałam, że za trzy miesiące czeka mnie podróż na antypody. I to sprawiło, że cały ten czas do połowy grudnia, zatem i nielubiany listopad, minął mi błyskawicznie. Nawet nie zdążyłam się kapnąć, że jesień minęła! Przez cały ten czas żyłam planami, wyobrażeniami, emocjami, jakie towarzyszyły mi w związku z tamtym wyjazdem. A potem było już tylko lepiej! Napisałam o tym tutaj.
No ale co zrobić, gdy nie czeka Cię żaden wyjazd, zwłaszcza teraz! Gdy podróżowanie stało się niepewne?
Po prostu trzeba sobie stworzyć coś, na co się czeka i co wypełnia pojedynczy dzień. I ja to robię. Cieszę się na każde wyjście na basen ; chodzę 3 razy w tygodniu, więc ta frajda zdarza mi się dość często. Cieszę się na fotografowanie zmieniającej się przyrody, zwłaszcza na poranny szron.
Od roku cieszę się na niskie temperatury, bo morsuję (wczoraj rozpoczęłam sezon!) a także chodzę po ośnieżonych górach.
Na listopad znalazłam sobie tez domowe, rozgrzewające serce zajęcie: przygotowywanie prezentów gwiazdkowych i kartek świątecznych. Uruchamiam mój kominek zapachowy (cynamon rządzi!) włączam jakiś ciekawy podcast lub po prostu nutę okołoświąteczną i jadę z tym miłym koksem.
I nikomu, ani niczemu , nawet wiadomościom telewizyjnym, nie pozwalam zburzyć mojego świata, bo od lat wyżywam pewną, złotą myśl:

 

Nieważne, w jakim świecie żyjesz. Ważne, jaki świat żyje w tobie.

 

 

Nic bardziej prawdziwego. Jeśli komuś się wydaje, że prawdą o świecie jest to, co usłyszy w telewizji czy przeczyta w necie, to – niezależnie od tego, co tam przeczyta – jest w błędzie. Ten najprawdziwszy, intymny, ważny świat , świat, który ma moc zmieniania, tworzymy najpierw w swojej głowie. Niezależnie od tego, skąd dziś wieje wiatr, to ja decyduję o tym, czy wybieram radość, czy zadręczanie się. To ja wybieram. I każdy z nas powinien być świadomy swojej sprawczości w tym zakresie. Jest ona stuprocentowa. Ja dziś wybrałam radość i wdzięczność i dałam im życie oraz władanie całymi dwudziestoma czterema godzinami. A Wy?