– A wiecie, że we Włoszech nie jedzą pizzy z keczupem?! W ogóle włoska pizza jest płaska.
– Dziwne. I im to smakuje?!
– sięgając po następny kawałek, skomentowaliśmy ten przebłysk wiedzy naszego kolegi. No ale wiedział najwięcej, w końcu od dziecka jeździł co roku z rodzicami na camping do Italii.
W tle leciał Tarkan i Simarik, a my zapijaliśmy pizzę piwem EB.
– A wiecie, co znaczy Simarik? Całus – poinformowałam towarzystwo, nie czekając ich pytanie.
– Skąd ty to wiesz?
– Jak byłam w kafejce internetowej, to znalazłam w Internecie.
– A chcesz tą piosenkę? Mogę ci ściągnąć. Mam Neostradę – zaoferował kolega.
– Serio?! – podskoczyłam. – To miałabym jeszcze kilka innych! A za ile?
– Odpalę ci płytkę za piątkę.
Był rok 2000 gdy jadłam pizzę z keczupem, którego nie lubiłam. Dziś już wiem, po co ten keczup był – pizze w tamtych czasach dopiero zaczęły władać polską gastronomią i przepis na pizzę widocznie czerpano jedynie z obrazków na zasadzie: Dobra, czyli jak naleśnik, ale trochę grubszy, to znaczy taki kołacz, tylko dodać soli zamiast cukru i dorzucić cebuli.
Tylko po co ja to wszystko wspominam? Czekajcie ….
16 kwietnia 2000
– Co ty żarciu robisz zdjęcie?!
– Ej no, ten tort tak ładnie wygląda! – zbliżyłam mojego Kodaka do stołu i cyknęłam fotkę.
– Gdzie jest Iwona? – zapytał ktoś z przedpokoju.
– Robi zdjęcie sałatce. – <kpina> – Ale w końcu to jej osiemnastka! To jakie masz plany na ten rok?
– Tatuaż. – odparłam.
– I kto cię z tym przyjmie do pracy?
Dziś, dwadzieścia lat temu kończyłam 18 lat i nigdy, przenigdy nie przypuszczałam jak bardzo zmieni się świat i jak moje życie będzie dalekie od moich własnych wyobrażeń. Posłuchajcie:
Ten tatuaż zrobiłam rok później – dzisiaj go żałuję. Mógł być znacznie większy i z innym motywem, ale trudno – do pracy przyjęto mnie i z nim, i z jeszcze jednym, większym który zrobiłam kilka lat temu. Nie, nie pracuję w biurze. Ani też…..
– (….) no chyba w Klimczoku[1]. Gdzie ja indziej znajdę pracę? Jeszcze w dobie takiego bezrobocia?[2] – rozważaliśmy ze znajomymi nasze możliwości, snując plany na najbliższą przyszłość.
– Ty powinnaś mieć pracę związaną z językami obcymi! Jesteś dobra z angielskiego. Nie myślałaś o anglistyce?
– No co ty, trzydzieści osób na jedno miejsce! W życiu się nie dostanę. Poza tym matka kazała mi znaleźć studia w naszym mieście.
– Ja ciebie kochanie widzę w biurze, w eleganckiej marynarce i spódnicy. Mówię ci, że powinnaś uczyć się pisać na klawiaturze bez patrzenia.
– Nie wyobrażam sobie całego życia pracować w taki sposób! I co ja bym tak niby miała wstukiwać – bez – patrzenia?!
Co gorsza, ja siebie też tak widziałam. Nie miałam pomysłu, co mogłabym innego robić. Może mnie przyjmą do tego Klimczoka na stanowisko z ciuchami, jeśli skończę ekonoma? – myślałam 3 lata wcześniej, zanim nie wylądowałam w technikum mechanicznym. Teraz wszystko zdawało się przepaść.
Nie miałam większych marzeń ani planów. Jedynie, od czasu do czasu pozwalałam abstrakcyjnym myślom zatrzymywać się w mojej głowie na więcej niż pięć sekund: mieć pracę jako wolny strzelec, uczyć angielskiego dorosłych ludzi, może w szkołach językowych, a może w firmach?
Sześć sekund. Nie dłużej.
Zostało mi jeszcze 12 lat życia
jakie wiodę teraz. – myślałam. Najwyżej dwanaście! Bo w wieku 30 lat będę poważną, ustatkowaną kobietą i żoną. Pewnie i matką, bo ile lat można nie zaliczyć wpadki? I trzeba się z tym pogodzić.
Ilekroć widziałam siebie w wieku 30 lat, nie potrafiłam wyjść dalej niż za następujący obrazek:
Oczywiście nie samą pracą żyje człowiek. Gdy już wstukam wszystko do komputera, udam się do domu i tam, po ugotowaniu obiadu, zacerowaniu wszystkich skarpetek, rozwieszeniu prania i obejrzeniu Teleexpresu, oddam się czynności pan w średnim wieku, czyli ogrodnictwu, już w stroju domowym. I naturalnie będę szczęśliwa – z prostej przyczyny: za ścianą tego domu równolegle żyje mężczyzna, który uszczęśliwia mnie każdego dnia swoim jestestwem.
Śmiejecie się z mojego stroju? No to pogadajmy o kolejnym zagadnieniu:
Moda
– Jak można mieć piórnik z misiem w wieku 17 lat?! Totalne zdziecinnienie. – skomentowała koleżanka z klasy zawartość plecaka innej.
Jeśli ktoś ubrałby kolorowe skarpetki w małpki, czy koty z pewnością padłoby podejrzenie, że ubiegłej nocy jego dom spłonął, a osobnik w ferworze ucieczki naciągnął jakimś cudem na stopy skarpetki młodszego rodzeństwa.
Ubrania były podzielone na kategorie wiekowe i nie mieszały się ze sobą. Żadnej 18-latce nie przyszłoby do głowy, by nosić gadżety z kotkami czy jednorożcami – na odkrycie jednorożca dopiero czekaliśmy!
Tamta moda też, na początku lat 2000 była najsmutniejsza jaką widział świat; w kolorach trudno było się doszukać czegoś innego niż czerń, bordo, szarości tudzież brąz czy fiolet. Buty na koturnach, bordowa konturówka do ust, niedopasowane garnitury, mężczyźni skazani jedynie na szary i granat. Zresztą zobaczcie sami:
– Wiesz co, Wojtek to gej. Nosi pedalski, różowy T-shirt! – nie wiem, skąd ów Wojtek nabył aż różowy T-shirt, ale śmiechom i chichom nie było końca!
– Weźcie przestańcie, Włosi czy Grecy chodzą w jaskrawych kolorach na co dzień! – próbowałam Wojtka obronić, sama do końca nie rozumiejąc, cóż mu do głowy strzeliło, by w różu pokazywać się na ulicy, zwłaszcza w dobie grasujących skinheadów. Już przeciętny punk był dla nich celem. Ofiara inności.
– No to mówię, że to geje!
I nie pogadasz. Dużo wody musiało upłynąć, zanim mężczyznom pozwolono pokazywać się w kolorach tego świata. Rurki, które nosili wcześniej jedynie punki jako swoisty dress-code, stały się powszechne. Szkoda, że z czasem coraz trudniej było znaleźć też inne spodnie.
Mnie się marzył styl, który widziałam w katalogach bonprix. Podobały mi się kowbojki i zamszowe, szerokie pasy z ozdobnymi klamrami. Luźne, kwieciste bluzki w hippisowskim stylu i rzemyki we włosach. Połączenie dżinsu, falban, frędzli, piór i zamszu. Podobały mi się kolorowe, etniczne wzory i przeważające kolory ziemi. Tylko nie wiedziałam, czy istnieje jedno słowo na to wszystko. Dowiedziałam się jakieś dwa lata temu. Boho.
Dwadzieścia lat temu mój ukochany styl mogłam oglądać jedynie w zagranicznych katalogach. Jedyne, co robiłam, to regularnie odwiedzałam indyjskie sklepy, uzbrajając się w coraz większą ilość indyjskich kolczyków i kadzidełek. Dziś wchodzę (na Internet) i mam!
Podróż w czasie
Bali, Celebes, szmaragdowa, tajemnicza Irlandia, Wyspy Wielkanocne, Kornwalia….. przejeżdżałam palcami po nierównym szkle meblościanki w pokoju; kilka lat wcześniej wykleiłam ją własnoręcznie zrobionymi mapami i wycinkami z gazet. Przedstawiały miejsca, które mnie zaintrygowały i które chciałabym kiedyś zobaczyć na własne oczy. Jeszcze nie byłam zagranicą, a lecieć samolotem miałam po raz pierwszy za 5 lat. Świat był jeszcze duży, niezadeptany, nie tak bardzo dostępny jak teraz – nie znałam wtedy nikogo, kto był dalej niż w Hiszpanii czy Anglii. No, chyba że w Ameryce! Bo emigranci się nie liczyli; ot lata wcześniej wyjechali do Ameryki – nie do USA, bo to było zbyt małe określenie. Zatem: do Ameryki – i jak wyjechali, tak zostali.
Tysiące Polaków dopiero za kilka lat miało rozpocząć wielką wędrówkę na północ – do Wielkiej Brytanii. A moja tajemnicza, szmaragdowa niczym z baśni wyspa – Irlandia miała zostać nieco obdarta ze swej bajkowości. O Irlandii słuchałam już tylko w piosenkach Kowalskiego czy Kobranocki.
I tak tam kiedyś pojadę! Świat się zmniejszył, dziś przeciętny pracownik korporacji lata do Tel-Aviv zabawić się przez weekend. 20 lat temu taka opcja nie była dostępna dla nawet co bogatszych pracowników.
Studia i praca
w sumie co ja mówię – termin korporacja był nam – ludziom wchodzącym w dorosłość znany raczej z pędzącej na złamanie karku, Warszawy. Minęło raptem dopiero 10 lat, gdy w Polsce zaczynał się rozwijać kapitalizm. Cóż to jest 10 lat?!
Mieliśmy koleżankę, Kingę, która miała dość tej pipidówy (Bielsko-Biała) i stale powtarzała, że prawdziwe życie i kariera to są w Warszawie. Zaraz po maturze tam właśnie się udała i zaczęła pracę w dużym sklepie odzieżowym, mówiąc, że w końcu naprawdę żyje!
– Uczcie się, bo jak skończycie szkołę, będą poszukiwać takich jak wy! Będzie dla was dużo pracy. – powtarzali nasi instruktorzy z warsztatów w technikum mechanicznym, do którego chodziłam, a my śmialiśmy się im w twarz. Jaaaaasne! Już widzieliśmy ten rynek łaknący metrologów i mechaników! No ale była grupa, która miała znacznie gorzej – na przykład nasi koledzy z zawodówek, uczący się na spawaczy. A w dalszej grupie znajomych słyszałam o chłopaku, który poszedł na sinologię. Rodzina załamywała ręce.
2 lata później nasz rocznik dumnie zasilił socjologię, pedagogikę i oczywiście marketing i zarządzanie. Przyznaję, wyłamałam się idąc na studia filologiczne – i znów byłam outsiderem w swoim wyborze.
– Język czeski ….. zamierzasz tłumaczyć kreskówki? – pytali co niektórzy. Właściwie sama zastanawiałam się w okolicach pierwszego roku, co ja będę po tym robić? Do Klimczoka raczej mnie nie przyjmą. No ale, jak już skończyło się rok, to szkoda przecież zmieniać studia! Dociągnę te pozostałe 4!
Stan cywilny
– Dzieci, chodźcie tu. – starszyzna przywołała do stołu świeżo poślubioną, młodą parę, dyskretnie wręczając im małe pudełeczko. – Potrzebujecie samochodu, a żeby nie było tak, że w nowe życie wchodzicie z długami.
To była scena z wesela, na którym byłam. Ale nie tylko. Taki akt często miał miejsce, gdy młody człowiek rozpoczynał lub kończył studia, wyprowadzał się na swoje czy zakładał rodzinę, uprzednio organizując wesele. Myślą przewodnią było: nie wchodzić w nowe życie ze starymi długami. Zatem rodzina spinała się, jednoczyła siły i pomagała delikwentowi.
Dziś uśmiecham się , przywołując to wspomnienie – bo kredyt stał się najsilniejszym chyba spoiwem większości małżeństw. A jednak rozwodów i tak jest o 23 tysiące więcej (dane z roku 2017) niż w roku 2000. Przyczyny się nie zmieniły: niezgodność charakterów i zdrady.
A pamiętacie słowa piosenki T.Love „Mieszkali więc bez ślubu i klepali słodką biedę” i dalej „A biskup łypie z boku to na Kinga, to na Ewę – Wy żyjecie tu bezbożnie myślicie, że nic nie wiem”.
No to ja już tłumaczę Muńka Staszczyka – gdy układał tę piosenkę, dwie rzeczywistości były nieco inne:
Wspólne mieszkanie nawet najbardziej zakochanej w sobie pary, nie było powszechne, jeśli tego mieszkania nie pieczętował kościelny cyrograf. O ten wpis zatwierdzający gotowi byli upominać się rodzice pary z babcią na czele. To znaczy: człowiek zamieszkać ze swoją drugą połówką mógł, ale i tak miał wierconą dziurę w brzuchu, dopóki związku nie zalegalizował. No i kobiety zgadzały się na taki układ rzadziej – zatem męski osobnik (bo tylko o takim mogła być oficjalnie mowa) miał nad głową widmo rychłego ożenku.
Ale i tu wystarczyło poczekać ……. Im dalej w datę, tym społeczne konwenanse ulegały poluźnieniu i ani się obejrzał, wszyscy składali życzenia Młodej Parze z dwunastoletnim stażem pożycia przedmałżeńskiego.
Mnie tu łatwo pisać, bo w wieku 18 lat mieliśmy już z moim chłopakiem jasny plan szybkiego ślubu – jedynie ręka Boża do tego nie dopuściła, gdyż dziś byłabym już jakieś 19 i pół roku po rozwodzie, a mój aktualny mąż, byłby już na zawsze moim drugim mężem.
Ale o te śluby grzmieli nie tylko rodzice – ksiądz na mszy i lekcjach religii w szkole też robił swoje. Kościół pozostawał skostniałym tworem i dopiero kilka lat temu zauważyłam naprawdę pozytywne zmiany – po prostu pewnego dnia odpaliłam Internet i zobaczyłam, jak katolicki duchowny mówi o osobistej, żywej relacji z Bogiem. Przełączałam kolejne filmiki i słuchałam reszty z niedowierzaniem. To była już inna rzeczywistość! Rzeczywistość, o którą od dawna się modliłam – choć modliłam się dopiero od 2004 roku.
20 lat temu, pytana o Boga i wiarę, mówiłam to samo, co większość moich ziomali: Wierzę, że jest jakaś Siła we wszechświecie… ale nie zagłębiałam się zbytnio w jej istnienie i charakter. Bóg musiał na mnie zaczekać jeszcze kilka lat, przygotowując mnie etapami, na wybuch tej miłości, która trwa cały czas do dziś.
Ale wróćmy do tych ślubów i małżeństw – coś chyba poszło nie tak, skoro dzisiaj mój rocznik mocno zasila statystyki rozwodowe, tworząc już patchworkowe rodziny lub dokonując coming out’u. To dzieci mojego i nieco starszego (czyli „lepszego?”) rocznika przestały ustępować starszym miejsca w autobusie, coraz częściej mają problem z własną tożsamością seksualną i z czymś próbują się uporać, tnąc się. To dalej mój rocznik płodzi słodkie dziewczynki – pierwsze roczniki, którym nie brak już niczego, a które kilkanaście lat później klną jak szewc.
Wiecie, to jedna z tych rzeczy, która uświadomiła mi, że świat trochę się jednak zmienił. Przekleństwa nie były mi obce – w technikum mieliśmy zajęcia równolegle z zawodówką, a po dziewczynach z zawodówki nikt się zbyt wiele nie spodziewał. Łacina była na porządku dziennym, a powszechnie żyło się w przeświadczeniu, że im bardziej wykształcony jesteś, tym bardziej kulturalny.
No to albo edukacja przeżywa kryzys, albo kultura bo gdy w 2009 zaczęłam znów obracać się w towarzystwie świeżo upieczonych studentek …. poczułam się jak na szkolnych korytarzach sprzed lat, mijając dziewczyny z zawodówki. Minęło kilka lat, a przyjaciółki zaczęły nazywać się suczkami i zdzirami, puentując każde zdanie niemieckim zakrętem – od chłopaków wymagając jednak szacunku. Rynsztok wlał się na uniwersytety. I to jest zmiana, która zasmuciła mnie chyba najbardziej. Nawet bardziej niż
Technologia
– Nie uwierzysz! Za miesiąc będziemy mieć telefon!! Tyle chciałam powiedzieć, kończę bo zostały mi na karcie dwa impulsy! – poinformowałam chłopaka i zatknęłam słuchawkę telefonu na widełkach w budce telefonicznej, która znajdywała się od naszego domu rzut beretem bo jakiś kilometr.
W czerwcu 2000 roku nasze domostwo przystępowało właśnie do upragnionego skoku technologicznego – zamontowania telefonu stacjonarnego. Wyczekiwaliśmy tego momentu jak kania dżdżu od 10 lat, a pierwszy sygnał, a potem i pierwsze połączenie było niczym udana próba braci Bell, 120 lat wcześniej.
Co prawda pierwsze telefony komórkowe, przypominające cegły, kosztujące tyle co dziś przeciętny laptop i naliczające horrendalne kwoty za minutę połączenia majaczyły już na rynku, ale głównie były w posiadaniu biznesmenów. Gdy kończyłam szkołę średnią w 2002 roku, kilka osób w naszej klasie telefon komórkowy posiadało i była to zazwyczaj Nokia 3310.
Ja nadal uważałam komórkę za zbytek łaski i niepotrzebny wydatek. Wzbraniałam się przed nim do końca pierwszego roku studiów, stale dzielnie umawiając się z chłopakiem na randkę poprzez wysłanie krótkiego, treściwego smsa dzięki uprzejmości koleżanki z ławki (Magda, pozdrawiam!). Ugięłam się w 2003, odkrywając, że własna komórka nie tylko pozwala mi pisać smsy czy dzwonić, gdy zachodzi taka potrzeba, ale wreszcie, na nudnych wykładach mogę zagrać w węża zamiast rozgrywać na kartce którąś z kolei rundę z koleżanką w statki.
W ciągu kolejnych kilku lat nie ogarniałam już tych wszystkich firm i rodzajów telefonów – rozmnożyły się tak bardzo, że przestałam za tym nadążać.
Rok temu zepsuł mi się telefon. I nagle w mojej głowie pojawiła się szatańska myśl: A może wrócić do starego, dobrego, małego i lekkiego telefonu z klapką – bez – udziwnień, który nadal spoczywał na dnie mojej szuflady?
Chodziłam z tym pomysłem dwie doby i…. poddałam się. Bo w tej jednej, niewielkiej rzeczy zaczęłam dzierżyć tyle spraw! I słownik, i pogodę, i dostęp do adresów, telefonów, godzin otwarcia moich miejscówek i możliwość zrobienia szybkiego zdjęcia, gdy zajdzie taka potrzeba, ale przyznam, że gdy rok temu po raz pierwszy w życiu dla czystej wygody, bo nie z rozpaczy, idąc ulicą pod wskazany adres użyłam GPS-a w telefonie, poczułam się jak idiotka. I nie zrobiłam tego już nigdy więcej, bo nadal jednak jestem osobą, która ma za zadanie poradzić sobie w życiu, gdy wyłączą jej prąd i powyciągają wszystkie baterie.
Muzyka
Tamte lata to czas zarówno hitów na jeden sezon, jak i muzyków, którzy zajęli miejsce na dłużej, a nawet do dziś. Gwiazdy, które dziś być może oglądacie na Instagramie otoczone wianuszkiem dzieci, po którymś już rozwodzie, liftingu i botoksie, 20 lat temu zaczynały być znane. Kogo mam na myśli? Jennifer Lopez, Shakirę, Christinę Aquilerę. A na listach przebojów niezmiennie królowali piękni i stale jeszcze młodzi Ricky Martin czy Enrique Iglesias. I podczas gdy Pat Kelly (Kelly Family) przeżywał swoje długie 5 minut, doprowadzając do białej gorączki liczne fanki, kilka lat później Mandaryna wypowiedziała w Sopocie prorocze słowa: „To jest jeden z najważniejszych koncertów w moim życiu” a Polska wyśmiewała Mandarynę i jej „Every night” i „Here we go”
Wtedy też wystartował po raz pierwszy program muzyczny Idol – prototyp Masz Talent i następca Szansy na sukces, oraz pierwsza edycja Big Brothera, prowadzona przez Martynę Wojciechowską – te wszystkie nowości pojawiły się akurat w roku, w którym zdawałam maturę, więc nie ułatwiały mi nauki, a oglądać trzeba było, bo oto scena rozrywkowa zaczęła nabierać innego kształtu niż do tej pory! Działy się wtedy zresztą różne dziwne rzeczy; Joanna Kulig wystąpiła w Idolu, którego porównała do nieśmiertelnej – wydawało by się Szansy na sukces, która w jej mniemaniu, wygrywała jednak w tym starciu.
Nikomu wówczas nieznana Doda wystąpiła z premedytacją w 2.edycji programu Bar, bo wiedziała, że to wypromuje jej zespół Virgin – i miała nosa. Liroy prawdopodobnie nie miał w planach kariery politycznej, wydając kolejną płytę z rapem, ale co by się nie działo na tej przewalającej się scenie muzycznej, każdą imprezę, ognisko, wyjazd zasilały stare dobre płyty T.Love, Lady Pank, Kasi Kowalskiej, Edyty Bartosiewicz, a w moim świecie niezłomnie od lat królowała Anita Lipnicka.
20 lat temu
Wizja moich 38. urodzin była bardziej niż rozmyta. Właściwie nie podejrzewałam, że dociągnę do trzydziestki w ogóle. I bardzo chciałam, ale nie wiedziałam wtedy, że człowiek naprawdę może żyć tak, jak chce. Bardzo nie chciałam zostać niespostrzeżenie wciśnięta w społeczne ramy, w których wszyscy robimy to samo, wyglądamy to samo i myślimy tak samo. Nie sądziłam, że ta wrodzona niezależność, bunt i odwaga w dążeniu do życia takiego, jakiego chcę, przetrwa w naprawdę dorosłym życiu. A jednak dopiero wtedy te cechy prawdziwie wyszły z cienia i zajęły się kształtowaniem mojego życia. Pomogły mi zerwać z wieloma rzeczami, które mi nie służyły i otwierać przede mną kolejne, jakże intrygujące drzwi do nieznanego.
Okazało się, że nawet po tak katastrofalnych błędach życiowych jak 5-letnie technikum mechaniczne i 5-letnie studia języka, który mnie wystarczająco mnie zafascynowały, jest dla mnie szansa.
W sumie nauczyłam się 4 języków, 3 na tyle, by ich nauczać. Pracuję jako wolny strzelec w szkołach językowych, prowadząc również zajęcia w firmach.
Ogrodnictwo stało się moją pasją – podobnie jak cała przyroda. Kocham przebywać w lesie, ale czasem z niego wychodzę, by wsiąść na motocykl i pognać na zajęcia z pole dance.
Moim mężem został były punk (choć on twierdzi, że punkiem zostaje się w sercu na zawsze) który oświadczył mi się równe 10 lat temu – wtedy też zalegalizowaliśmy związek. Jestem mamą cudownej dwójki …. kotów. Do szczęścia brakuje mi jeszcze owcy, konia i sfory psów.
Tak na serio, przez całe moje życie, nawet o tym nie wiedząc, do szczęścia potrzebowałam tylko Jah.
Przy okazji ….czy wiecie, że czas nie istnieje? Skoro moje 5 sekund przeciąga się tak długo, to chyba dowód :- ) Poza tym …
(…) ani teraźniejszość, ani przyszłość, nic nie zdoła nas odłączyć od miłości Boga.
(Rz.8:38-39)
Dla tych, którzy kochają, czas nie istnieje, po prostu. A ja wybrałam taki cel w życiu; kochać, przekraczając wszelkie granice, formować czasoprzestrzeń w kształt serca i wypełniać światłem. Tego mi życzcie :- )
Jak wyglądał Wasz świat 20 lat temu? Jakiej muzyki słuchaliście i jak widzieliście swoją przyszłość? Podzielcie się :- )
[1] Klimczok – najstarszy dom handlowy w Bielsku-Białej i jeden z największych domów towarowych w Polsce. Na tej stronie można zobaczyć zdjęcia archiwalne z otwarcia Klimczoka w r.1989 – co Wam to przypomina? :-)
[2] Bezrobocie w Polsce w roku 2000 wynosiło średnio 20 %. Dla porównania: w grudniu 2019 jedynie 5%.