Blondynka i mama blondynki

 

 

– Mamo, spakuj się do szpitala.
– Nic mi nie jest! To przejdzie.
– Wczoraj żegnałaś się ze światem.
– Pewne sprawy trzeba załatwić zawczasu.

 

 

Pierwszy szpital, rejestracja, koniec maja. 

– Dzień dobry, chciałabym zgłosić mamę do szpitala, ma przyjęcie na cito. Z wykrzyknikiem.
– Jak na cito z wykrzyknikiem to … (wertuje terminarz) 19 lipiec.

Mama już przy sylabie „- piec” wycofała się za drzwi  szpitala, szukając w torebce telefonu, a w nim numeru na taxi. Na jej twarzy malowała się ulga. Ktoś w rejestracji zapytał, jak się czuje i wyznaczył odległą datę – czyli nie może być tak źle! Sprawa medyczna załatwiona, można wracać do domu!

Ponieważ matka wykazywała nadzwyczajną beztroskę, wiedziałam, że muszę tę sprawę przejąć we własne ręce. Zaczęłam serię tego, czego zaawansowany introwertyk wprost nienawidzi: wykonywanie telefonów.
Ostatnim z nich było zamówienie rzeczonej taksówki do domu.

 

Kierowca: Skręcić obok szkoły?
Ja: Tak.
Mama: Nie Iwonka, źle mówisz! Niech pan skręci obok bloku, takiego dużego w kolorze fuksji!

Przez całą drogę do home sweet home, matka trajkotała jak najęta, komentując wszystko wokół.

– Kupiłabyś sobie jakąś ładną torebkę….
– Czy kiedykolwiek widziałaś mnie z torebką?
– Tak, (bezbłędnie) na balu przebierańców w zerówce.

… a paszport masz? – zachichotała. – Jak masz to pokaż panu.
– Mamo, błagammm… z tego się żartuje jak jesteś poza Sosnowcem, a nie w jego centrum, na głos! 

Zamilkła dopiero, gdy mijałyśmy szyld z napisem : Dom pogrzebowy Eden. Pokiwałam w jej stronę wymownie głową, co miało być komentarzem do jej podejścia do zdrowia. 

Gdy wróciłyśmy do domu, ja gorączkowo główkowałam, co tu dalej zrobić; w szpitalu odległa data, kardiolożka źle wystawiła skierowanie, które trzeba poprawić, a ona na urlopie. Losy mojej rodzicielki prawdopodobnie ważą się w tej chwili, a ona planuje przesadzanie balkonowych kwiatków.

 

Drugi szpital, koniec maja.

– Iwonka, idź sobie tam pogadać z lekarzem, ja tu zaczekam. – odparła mamusia, jeszcze bardziej moszcząc  się na tylnym siedzeniu naszego samochodu i traktując ten wyjazd niczym krótką wycieczkę krajoznawczą.

– Tak, pójdę, ale twoje podejście do całej sprawy mnie niepokoi. – przyznałam otwarcie. – Nawet nie zadzwoniłaś po pogotowie, jak cię prosiłam.

– Dzwoniłam na 999! – broniła się matka. – Ale … się nie dodzwoniłam.

– Może dzwoniłaś na 666… – podłapał siedzący za kierownicą, jej zięć.

 

Po rzeczowej rozmowie z ordynatorem, zapadła decyzja: matkę trzeba szybko przyjąć na oddział. Bez zbędnych emocji. Tak też się stało, ale zanim to nastąpiło…

– … żebyś ty widziała minę mamusi, gdy odebrałem telefon od ciebie i przekazałem, że ją zaraz przyjmą do szpitala…. BEZCENNE! Ona myślała, że przejechaliśmy się tu dla funu i zaraz wrócimy do domu! – pokładał się ze śmiechu mój mąż.

Tak oto znaleźliśmy  się na Sorze,  czyli – w  moim mniemaniu, najgorszym miejscu, do którego może trafić cierpiąca osoba. No, konkuruje jedynie ze wspomnianym Edenem…

 

– Proszę pani, ja jestem po pani? – zagaiła mnie starsza kobieta w poczekalni.
– Nie, musi mieć pani taką karteczkę z numerem – zaczęłam wyjaśniać, szybko rozeznając się w sorowych realiach – i  ten numer wyświetli się o tutaj, na tym ekranie. Wtedy pani wejdzie. Ja wydrukuję pani tę karteczkę. – kończąc to zdanie podeszłam do automatu i wręczyłam kobiecie wydruk.

– Ile tu trzeba czekać? – dopytywała.

– Na ekranie jest napisane, że około 11 minut. – poinstruowałam ją.

– Ło matko!! 11 minut?!! Niech pani powie, wszędzie trzeba czekać, u każdego lekarza! Już mi się to zbrzydło!

Zanim ja wykazałam się brakiem chrześcijańskiej empatii i zanim włączyłam nauczycielskie pouczenie, odezwała się elegancka staruszka, do tej pory zwrócona  do nas plecami.

– Niech pani nie narzeka! Wie pani, ile ja ostatnio czekałam? Dwanaście godzin!

– A ja dwadzieścia cztery! – odzywały się kolejne osoby.

– Rekordzista czekał czterdzieści dziewięć – włączyła się, przechodząca obok pielęgniarka.

– Ale ja mam takie bóle! – broniła swego stanowiska rzeczona kobieta o wdzięcznym imieniu Augustyna.

– Wie pani co, mogę się zamienić z panią numerem – zaproponowałam. Zanim moja mama tu dojdzie z parkingu, miną ze dwa dni, może pani wejdzie wcześniej.
Jak powiedziałam, tak zrobiłam. I nikt w tej sprawie nie został poszkodowany – tamtego dnia na sosnowieckim Sorze wydarzyło się kilka cudów, moją mamę przyjęto już po 40 minutach!
W czasie drogi z parkingu do poczekalni, musiała przemyśleć kilka spraw, bo tak szybko pogodziła się z faktem szpitala, że zaraz gdy tylko wywołano jej imię, rzuciła krótkie:
No to cześć! – i zniknęła i głębi korytarza, na końcu którego tliło się światło…

 

Tydzień  później

 

– Wiesz co, ja chyba mam już większe szanse na … kontynuację – wycedziła moja rodzicielka, ledwo słyszalnym głosem.- Bo przynieśli tu moje rzeczy. Czyli jestem etap wyżej.

Rzeczywiście, można uznać, że na ochojeckim OIOM-ie jakby powiało życiem. Matka była po operacji to życie ratujące i choć wyglądała jak serwerownia; podłączona do mnóstwa kabli, jej stan poprawiał się z godziny na godzinę.
Najpierw, w ramach rehabilitacji zaczęła ruszać palcami w stopie i już na tym etapie zapytała lekarza prowadzącego, kiedy będzie mogła wrócić na potańcówki dla emerytów. Następnego dnia  usiadła na łóżku, potem na krześle obok łóżka i zaczęła zawierać nowe znajomości, potem zaczęła poruszać się z chodzikiem, a gdy przeniesiono ją do zwykłej sali, jej życie towarzyskie rozkwitło na dobre.

 

 

Obecnie zajmuje naszą sypialnię i gdy słyszę początkowe trzydzieści sekund piosenki śląskiej królowej disco polo – Teresy  Werner  „Miłość to piękna rzecz” wiem, że ktoś z jej szerokiego kręgu znajomych właśnie chce się dowiedzieć każdego szczegółu z jej nowej codzienności.
Mamusia  z zawsze świeżym entuzjazmem opisuje nie tylko swoje posiłki i zjedzoną ich ilość („Pół plasterka, jedną kromkę, dwie sztuki, cienko posmarowane…”) ale i streszcza nowo obejrzane filmy:

– … i pies nakrył dziecko kołderką, zębami! A inny, wyobraź sobie, jechał na gęsi, razem szli po trawie.(..) i potem był owczarek, szedł przez zagrodę z małymi kaczuszkami…

 

Przepraszam, filmików, a konkretnie rolek z Instagrama.

Dziś, kiedy usłyszałam przeraźliwe miauczenie kota, kierowana matczyną intuicją, wyszłam z  pokoju w poszukiwaniu źródła tych dźwięków, a jeden z naszych kotów za mną, równie przejęty. Znalazłam je – w pokoju mamy. Nie czekała na pytanie, uprzedziła je:

– …. Kot… szuka po pokoju, bo w pudełku są kociątka. – odparła, wpatrując się w ekran telefonu.

 

I tak upływa nam czas w oczekiwaniu na wyjazd do sanatorium – to ten moment, gdy ktoś wyjeżdża na wakacje, a ty cieszysz się, jakbyś to ty wyjeżdżał, znacie to?