Witam w nowym roku i życzę smacznej kawusi! I puchatej podusi! I przymilnego kotełka, co to gra w jasełkach!
A tak na zupełnie pół-serio, dożyliśmy. Każdy, kto czyta ten tekst, jest tego dowodem. A u nas ze dwa dni temu sprawa nie była wcale taka oczywista. Zaczęło się od drapiącego łapką w drzwi kota. Normalka. Człowiek w półśnie słyszy, ale udaje, że to tylko zły sen. W końcu z wnerwem w głowie i nierzadko na ustach zwleka się z łóżka, by sierściucha wypuścić i nagle błądzi po omacku…. I nie może trafić ręką do drzwi balkonowych… i po chwili uświadamia sobie, że stoi w dymie. I widzi tylko zielone światełko czujnika migające z niespotykaną dotąd częstotliwością. Tak, że po raz pierwszy w życiu prawa łapka kota na coś się realnie przydała.
To moja druga przygoda z próbą przejścia w ten świat właściwy, nieograniczony – pierwszą miałam w wieku 14 lat kiedy to poszłam się kąpać i nagle obudziłam się, widząc nad sobą paramedyków. I zatroskaną twarz matki. Ponieważ znałam tylko ją, zapytałam : Czy ja już jestem w niebie?
– Nie kochanie, jesteś tu z nami w domu.
Ech, nikt cię nie sprowadzi tak szybko ja ziemię jak własna matka. A jednak zadziwiły mnie te dziecięce przecież, aspiracje! To szybkie pogodzenie się z tym, że niebo istnieje i mam do niego dostęp! I w jakiś sposób tego nawet oczekiwałam!
Powiem tylko tyle: jeśli odejść z tego świata, to tylko w wyniku zaczadzenia! Piękna, bezbolesna, nieświadoma śmierć, a dziś nazwałabym to: zgrabne i szybkie opuszczenie swego ziemskiego skafandra!
Jeśli jeszcze nie pogodziliście się z Bogiem, a macie piec gazowy tudzież węglowy, to polecam czujnik dymu – pomoże wam grać na czas i albo pomarudzić na życie dzień dłużej, albo się nim dzień dłużej pozachwycać. Ja tradycyjnie wybieram to drugie.
Jeśli już o życiu mowa, postanowiłam prowadzić zeszycik ogrodniko -sadownika, którym jestem. Inspirowana znaleziskiem sprzed lat, uznałam, że dorosłam do tego, by mieć swój własny. A co znalazłam? Otóż z dziesięć lat temu w naszej piwnicy znalazłam dziennik działkowca z 1986 roku. Nikt z patriarchów rodu nie potrafi wskazać, jakim cudem znalazł się w naszym domu, a należał do niejakiego Władysława, który ze skrupulatnością najemnika zapisywał każdy ruch sadzonek, każdą zmianę w ogrodzie, by skutecznie na niego zareagować. Jego akuratność mnie zadziwia, a nawet trwoży. Pisze np. tak:
W każdym razie, planów ogrodniczych mam mnóstwo na ten rok, między innymi wysiać szalotkę, glicynię, a na wszystko to znajdzie się miejsce w kolejnym zeszyciku. Bo ja mam zeszyciki od wszystkiego; przepisów kulinarnych, ciekawych cytatów i fragmentów książek, nauki fińskiego (mam też do 5 innych języków), adresów, zakupów, planu zajęć pracy. W przeszłości, w wieku nastoletnim prowadziłam zeszyciki geograficzne, to jest opisujące kraje, które mnie interesowały z wyrysowanymi mapami oraz flagami, wierszami, wierszykami na każdą okazję, Złote Myśli (kto urodził się w czasach PRL-u wie, o czym mówię) z wklejonymi informacjami o aktorach, piosenkarzach, filmach, a wreszcie pierwsze, pisane przeze mnie „powieści”. A moim najpierwszym zeszycikiem było kilka kartek posklejanych przeze mnie, na których to – ledwo tylko nauczyłam się stawiać pierwsze cyfry i literki – zapisywałam , ile osób dziennie przechodzi naszą alejką i ile z nich to nasi sąsiedzi.
Ja po prostu muszę pisać.
Jeśli i ty masz jakieś pragnienie twórcze, zapełnienia zeszyciku, polecam prowadzenie dziennika, pamiętnika. Wiem, że wiele osób prowadzi tzw. „dziennik wdzięczności” i uważam, że jest to świetna idea zwłaszcza dla osób początkujących w temacie, które dopiero odkrywają, że jest Bogu lub światu za co dziękować każdego dnia. Dla mnie wdzięczność jest czymś tak codziennym, naturalnym jak oddech, więc nie zapisuję jej powodów, bo budzę się z wdzięcznością, spędzam z nią cały dzień do zachodu słońca i z nią zasypiam. Niemniej uważam, że zapisywanie jej, nadanie pewnego śladu w swoim życiu, który jest widoczny, nazwany, to dobry kierunek, to może zmieniać serce człowieka na to pożądane, wymarzone, życiodajne.
Przez ostatnie kilkanaście dni obejrzałam też kilka ciekawych produkcji i przeczytałam interesującą książkę, jak i będąc wierna mojej rezolucji wychodzenia poza własną bańkę informacyjną, czyli oglądanie, słuchanie czegoś, czego normalnie w życiu bym nie włączyła, natrafiłam na kanał tak samo ciekawy, jak piękny w swej prostocie.
To może wprowadzenie
Wiecie, moja matka – zasłużona emerytka, należy do tego szczepu, który odkrywa Internet cały czas, stale wynajdując coś – dla niej – zaskakującego. I tak z miesiąc temu odkryła Aliexpress, na którym spędza godziny – co zresztą było do przewidzenia. Odkryła też mnóstwo tak zwanych GIF-ów, połyskujących wszystkimi kolorami Aliexpessu, które głównie przedstawiają kawę, koty, serduszka, zakochane gołąbki, lub o zgrozo, wszystko naraz. I nie omieszka mnie tymi iluminacjami raczyć każdego dnia na dzień dobry, używając Whatssupa – którego też odkryła i kazała sobie zamontować. Tak, moja mama – emerytka, poczciwy rocznik ’50 jest tym typem wysyłającym połyskujące, wirtualne „łańcuszki” do znajomych (chwała Bogu bez znamion różańca) oraz życzenia „smacznej kawusi”, mimo, że na dzień dobry to ja pijam letnią wodę oraz herbatę z ziela, które odkryłam na wiosnę, a o którym napiszę w poście kolejnym – czuwajcie.
I gdy trafiłam na kanał jutubowy @Nasza Odwaga, już po kilku sekundach wiedziałam, że to kanał dla mej rodzicielki, ba! Oczami wyobraźni widziałam, jak za kilka lat, gdy odkryje ona możliwości jutuba i jakimś cudem będzie on jeszcze istniał, sama nagrywa codzienne filmiki swoim telefonem posklejanym taśmą izolacyjną. W tle na szafkach … moje zdjęcia, nie daj Bóg wyciąganie świadectw szkolnych …
Zostawiając jednak wytwory mojej imaginacji, jak mam w zwyczaju, filmik obejrzałam od początku do końca. Oczywiście, chichrałam się przy tym, obierając ziemniaki, ale jakaś ananke sprawiła, że włączyłam kolejny… i kolejny… i wywody pani Magdy naprawdę mi się spodobały! Czyżbym wchodziła już w stan menopauzalny, który pcha mnie w ramiona glitterujących kawuś i kotków?! Boshe, żeby jeszcze szła za tym emerytura… ! (nie o stanie mówię, ale o kapitale).
W każdym razie! Pani Magda zna życie i o nim mówi; na luzie, radośnie i wlewa w serce wojownika o prawdę jedyną, pewną wolność. Mój umysł jest stale nastawiony na rozwiązywanie jakichś kwestii, wymyślanie nowych rzeczy, a kanał pani Magdy go odpręża. Jeśli ktoś zastanawia się, po co żyje i czy jego problemy są uleczalne, mogę mu polecić ów kanał.
Matce już poleciłam.
Od czasu do czasu widuję na FB pytanie: czy opłaca się zakładać bloga? Czy to nie tak, że era blogów przeminęła? I przypomniała mi się wypowiedź jakiegoś wiodącego vlogera, którego nazwiska rzecz jasna nie pamiętam, ale pamiętam, co powiedział, a co mnie zadziwiło: że nastąpi jeszcze duży came back do blogów, tylko muszą się przeżreć – jak dobry bigos. To już moja interpretacja tego, co on powiedział: że jutub musi się po prostu „przewalić”, a ludzie nim, nasycić.
Cieszyłoby mnie to, bo mimo, że oglądam więcej niż czytam – na przykład gotując obiad, a nigdy intencjonalnie, bo szkoda mi na to czasu – to jednak … wolałabym czytać. Gdyby było co mądrego. Prawdą jest, że dobrych blogów jest jak na lekarstwo …na Ebolę.
Wolę czytać, bo lubię ciszę. I wolę czytać, bo sama decyduję w jakim tempie przebrnę przez tekst i wyłowię to, co dla mnie istotne. Na przykład przepisy kulinarne – filmiki trwają dla mnie zbyt długo, a kluczowe zdanie („nie używać zimnej wody!”) mogą paść w ciągu 2 sekund w momencie, gdy je przeoczę. To zbyt duże ryzyko. Jedyne filmiki kulinarne, jakie oglądam, to te, w których robi się coś artystycznego – jak domek z piernika.
Zatem dla mnie czytanie jest optymalne. Jaka jest Wasza opinia na ten temat? Częściej czytacie czy oglądacie? Jakich treści szukacie?
Co do produkcji filmowych godnych polecenia, jednym z najlepszych mini-seriali ostatnich czasów, jaki oglądałam to
„Światło, którego nie widać”
Chodziłam dokoła tego serialu, zanim się na niego zdecydowałam, a potem nie mogłam wyjść z zachwytu. Piękne zdjęcia, dialogi, aktorzy, historia.
Światło w ciemności to młoda, niewidoma dziewczyna, której głos nielegalnie dociera do uszu zatrwożonych wojną Francuzów, ale i pewnego młodego Niemca, oczarowanego głosem dziewczyny i treścią płynącą przed nadajnik radiowy. Jak możecie się domyślić, tych dwoje musi się w końcu spotkać, ale droga do tego będzie utkana wieloma trudnościami, podczas których widz mocno kibicuje Marie – Laurie. Uciekając z Paryża do Bretanii, ma ona w swoim posiadaniu klejnot przekazany przez ojca, pracownika Muzeum Historii Naturalnej, o którym już wiedzą okupanci.
Historia piękna, polecam!
Jeśli kto jeszcze nie pogodził się z życiem, albo co gorsza, uważa, że ono jest jakąś oddzielną siłą, która powinna mu służyć, polecam film.
Tytuł to „Mężczyzna imieniem Otto” – w roli głównej Tom Hanks. Otto jest malkontentem zawodowym. Na jego twarzy nigdy nie gości uśmiech, wydaje się być człowiekiem pozbawionym wszelkiej nadziei. Pamiętacie Sheldona Coopera z serialu „Big Bang Theory”? To jest jakby zemeryciały Sheldon!
W końcu mężczyzna postanawia zakończyć swoje życie. I wtedy, nowi sąsiedzi burzą jego plany, jednocześnie zmieniając jego dalsze życie. W międzyczasie migają nam obrazy retrospekcyjne – dowiadujemy się, co doprowadziło Otto do tak beznadziejnego stanu. Ale i jak prosta i niechciana zmiana, może okazać się tą życiową, która nadaje mu sens!
Jeśli ktoś chciałby postawić mi smaczną kawusię niech nie waha się ani chwili, ale kliknie tutaj. Dzięki !