Piątek ósmego

 

Za mną dwa spotkania z około dwoma setkami kobiet; w tym samym miejscu i czasie, naraz! Przeżyłam. I przeżyłam to dobrze. Podobnie jak spotkanie z dziesiątką kobiet w kameralnym, domowym gronie.

 

Poszłam z ciekawości. Zawiązuję nowe znajomości, w nowej społeczności i byłam ciekawa – a z doświadczenia wiem, że zawsze spotka się kogoś z jakąś ciekawą historią do opowiedzenia. Tak było i tym razem.

 

Tak zwane spotkanie kobiet w kościele składa się z części oficjalnej i kawiarnianej; na oficjalnej zwykle jest jakaś gościni ze swoją historią, która ma służyć zbudowaniu, a część kawiarniana, to już poczęstunek, napoje i prywatne, najczęściej spontaniczne  rozmowy. W ramach tych rozmów można się dowiedzieć wielu przydatnych rzeczy! Na przykład, kto w zborze handluje miodem, kto ma winnicę lub szkołę nauki jazdy, a kto kładzie płytki.  Ale nie tylko.

 

Moje „bywanie w towarzystwie” innych chrześcijanek, zaczęło się właśnie od tego kameralnego spotkania w październiku. Będąc na nabożeństwie w zborze, już w części kawiarnianej (kto to wymyślił? Geniusz psychologii społecznej!) jedna z dziewczyn po prostu powiedziała mi o takowym spotkaniu i mnie na nie zaprosiła, proponując transport. Żyć nie umierać! Skorzystałam. I spędziłam bardzo miły wieczór przy świecach, w czyimś przytulnym domu, w którym najważniejszym gościem pozostał Jeshu.
Był On uwielbiany przez Mariolę Piątek na całej pięciolinii, a my, co prawda pozbawione gitary i talentu muzycznego, uwielbiałyśmy Go w swoich sercach, słuchając na przemian z  muzyką, osobistych świadectw Marioli.
To był wieczór oderwany od codzienności, którego wspomnienie raz po raz ociepla serce.

 

 

– Cześć! /Hej! /Hello! /Fajnie cię widzieć! … – tak mniej więcej wyglądało moje listopadowe wejście do zboru, na Śniadanie Kobiet.
Znam coraz więcej osób i moim przywilejem było przywitanie się z wieloma z nich. Zauważyłam siedzącą przy stole siostrę w Chrystusie, rodem z Karaibów, która była witana co prawda przez niemal każdą, przechodzącą kobietę, ale rozmówczyń miała niewiele – cóż, rozpoczyna dopiero naukę polskiego, zatem do kawiarnianych dyskusji pozostają jej takie osobniki jak ja – miałam jej też okazję tłumaczyć kawałek części oficjalnej, a na niej była osobowość przeciekawa – Anna Boboryk.
Chciałabym ją przedstawić tak, jak o niej usłyszałam, ale to przekracza moje możliwości, zatem powiem krótko; to pedagog z krwi, kości oraz duszy, między innymi autorka Elementarza. Ale przede wszystkim kobieta kochająca Jeshu – jak sama Go lubi nazywać.

I miała swoją historię do opowiedzenia, ale jak dobry pedagog, psycholog, potrafiła dotrzeć do wnętrza człowieka,  trącając różne, czułe struny głęboko w sercu – struny z którymi dzisiejszy świat próbuje rozprawić się na różne sposoby; ona użyła daru mądrości, której klamrą pozostał niezmiennie … Bóg.

 

 

Pamiętam też spotkanie kobiet kilka tygodni wcześniej. Wyszła na scenę uśmiechnięta kobieta lat trzydzieści parę i zaczęła swoją opowieść – świadectwo, które zawsze kwitowała słowami „i wtedy Bóg był z nami”; gdy opowiadała o pierwszym dziecku, które urodziło się niepełnosprawne i dawało jej szczęście przez kilkanaście lat swojego życia,  i o kolejnych dwóch z autyzmem, a potem o śmierci tego pierwszego i w międzyczasie o alkoholizmie męża, który – z tych wszystkich doświadczeń – uważa za najgorsze w swoim życiu. I o zwycięstwie Tym Jedynym.
M. nie przestawała się uśmiechać, a po świadectwie z radością modliła się z różnymi kobietami, nad kolejnymi wypowiadając słowa błogosławieństwa.

 

Lubimy słuchać mocnych rzeczy, czyż nie? I jednocześnie z happyendem. Ale te mocne rzeczy, po których często przychodzi podziw dla narratora, okupione są trudną drogą, której nikt na widowni nie chce. Jednak jakiegoś rodzaju trudność zdarza się wtedy, gdy ma wyjść z tego czyste złoto, oszlifowany diament. Na sali były kobiety – wiem to na pewno – które nie chcą w swoich domach nieszczęść, ale chcą służyć Bogu najlepiej, jak potrafią. One już znają takie historie – Biblia jest ich pełna. Nierzadko ich życia też.  Dla nas – kobiet, które mają już wiele doświadczeń z Bogiem i wiedzą, że Jego obietnice są prawdą, te historie mają ostatecznie szczęśliwe zakończenia – jakiekolwiek by one nie były, patrząc z zewnątrz.

Nie boję się o kobiety narodzone z ducha (na nowo). Nie są idealnym odbiciem biblijnej „dzielnej kobiety” [1] ale raczej szukają „najlepszej wersji siebie” w Jeshu. To proces, to droga, której chcemy.

Gdy byłam na spotkaniu kobiet w kościele po raz pierwszy, to rozmawiając już w kawiarence, kilka kobiet mi powiedziało, że obawiało się trochę takiego spotkania – z tyloma innymi kobietami. Wiadomo, jak z nami bywa! Ale okazało się, że niepotrzebnie.
Spotkałyśmy się nawzajem – i od siebie mogę rzec, że było to spotkanie autentyczne; bez nadmiernych small talków – za to usłyszałam kilka historii przemienionego życia. Usłyszałam też prośbę „opowiedz mi swoją historię” – jest to też coś, co i mnie najbardziej interesuje w kontekście człowieka, który odnalazł Boga.

 

Mam też wrażenie, że jak byśmy się nie różniły, czy nie zgadzały ze sobą, zawsze zgodzimy się co do tego, że Jeshu jest najważniejszy w naszym życiu, jest naszą klamrą, a Jego schedą dla nas jest miłość, która ma być czynna w naszym życiu – ona musi być ponad wszystko. A dla Was…. w prezencie piosenka – ciche pragnienie chyba każdej odrodzonej w Jezusie osoby. KLIK 

 

Czy byłaś kiedyś na takim spotkaniu? Masz taką społeczność? Podziel się. klik

 

 

[1] https://motyw-kobiety.miejsce-akcji.pl/2015/03/08/dzielna-kobieta-trudno-o-taka/