FILM TYGODNIA: o kobiecie, która poznała życie i miłość

 

„Są dwie rzeczy, które człowiek sam powinien poznać:  miłość i życie”

– mówi Jenie, którą widzimy w roku 1906 na południu Stanów Zjednoczonych, powracającą w niedbałym stroju z jakiejś dalekiej podróży.
Gdy znajduje się już na znanej, wytyczonej drodze, krok po kroku powraca do społeczności, którą porzuciła; czystej, wyprasowanej, poruszającej się codziennym rytmem…. któremu brak dźwięków.
Jednak gdy mieszkańcy widzą powracającą Jenie, jeden po drugim odzywają się:

„Niemożliwe, żeby to była pani burmistrzowa Starks!”
„Mówiłam, że wróci! Że się tu przyczołga!”
Ten powrót sprawia, że nie możesz doczekać się, aż historia filmu “Ich oczy oglądały Boga” zacznie się wreszcie opowiadać od początku.

„Wszyscy widzieliście we mnie tylko wytworną żonę burmistrza. Ale to nie była prawdziwa Jenie” – zaczyna swoją opowieść bosa kobieta w brudnych ogrodniczkach.
I tak zaczynamy poznawać historię prawdziwej Jenie…

Jest bardzo młoda, ciekawa świata, pełna marzeń, wierzy w dobro. Odbiera świat zmysłami, chce doświadczać. Jej pragnienia hamują wszyscy, których spotyka na swojej drodze.
„Nie zależy ci na przyzwoitym małżeństwie?”
„I żebyś nie spędziła całego dnia na marzeniach!”
„Nie jesteś szczęśliwa, bo za wiele wymagasz”

Tak Jenie zostaje żoną starego farmera. Jej los zdaje się być przesądzony. Aż pewnego dnia, gdy widzimy umyślnie wypuszczone z zagrody prosiaki („Niech zaznają wolności!”) i dla niej pojawia się szansa na wolność. Chwyta się jej i….

Jej życie zmienia się jak w  bajce o Kopciuszku. Tej bajce ulegają też mieszkańcy miasteczka Eatonville („Teraz wszystko jest możliwe!”) Jenie dociera do niego w luksusowej bryczce, wraz ze swoim >Dobroczyńcą<. Na naszych oczach powstaje nowe miasto i nowa kobieta.

Wkrótce Jenie odkrywa, że trafiła z jednej klatki, do następnej z tą różnicą, że w tej drugiej, siedzi w koronkach, aksamitach i dobrobycie, który każdego dnia pomaga jej przymknąć oczy na swój los.

Pewnego dnia, tama pęka.

„Musiałam ścisnąć swoje uczucia i wyrzucić je z siebie” – mówi.

Po tych słowach następuje znamienny zwrot akcji, która nabiera barw, dźwięków, smaku, życia.

Korci mnie, by opowiedzieć całą historię od początku do końca, ale zatrzymam się w połowie, by nie odbierać Wam frajdy oglądania i przeżywania „pikniku w środku tygodnia” wraz z główną bohaterką, z którego bohaterka wraca ze słowami na uśmiechniętych ustach:

„To, co robiłam było poznawaniem jak należy żyć dla siebie”

 

Moim zdaniem

To film z narracją w pierwszej osobie, a to oznacza, że od początku zapowiadają przygodę. A ją można zrozumieć, wysłuchując Jenie. W przeciwnym razie łatwo jest podpiąć się pod głosy lokalnej społeczności, czyli zostać oceniaczem. Hejterem.

Dzisiaj stale powtarza się kobietom slogany w stylu “Jesteś tego warta”. I że “trzeba walczyć o swoje szczęście” i “odkrywać siebie”. Jenie żyjąca na początku 20.wieku dobrze to wiedziała! I robiłaby to z przyjemnością, gdyby nie stereotypy, zapędzające ją do obory i nie pozwalające wychylić nosa zza ganku.

Powiedziałabym nawet, że film jest głosem pouczającym o nieocenianiu, o tym, by wybierać osobiste doświadczenie, zamiast wygodnego, powierzchownego głosu większości. By wejść do domu osoby, przynieść jej półmisek z jedzeniem i wysłuchać jej historii. A potem się zdumieć.

pani za płotem