– (…) nie martw się tym Harrison, wszyscy przecież nie mogą być przeciętni.
Harrison Bergeron jest nastolatkiem i żyje w Rhode Island, w Ameryce, skrojonej na lata 50., XX wieku; rozkloszowane sukienki grzecznych dziewcząt, a w białym domku na przedmieściach całe to dolce vita z matką – idealną panią domu i wiecznie zapracowanym, ale szczęśliwym ojcem. Harrison przeżywa kolejną porażkę – z testu właśnie dostał A plus – najlepszą możliwą ocenę. Znów! Ile można?! Przecież dąży do przeciętności!
Nauczyciele załamują ręce – przecież „komisja” dąży do równości wszystkich obywateli! W sensie…. Wszyscy mają być przeciętni, zatem C jest tą pożądaną oceną.
– Kiedy ostatni raz regulowano twoją opaskę, Harrison? – pyta zatroskana nauczycielka.
Każdy obywatel Ameryki ma obowiązek nosić na głowie opaskę, która – w skrócie – reguluje mu mózg; jego emocje i tok myślowy. A w planie długofalowym, każdy obywatel ma być taki sam – żadnego indywidualizmu.
Człowiek w latach 50. będzie totalnie kontrolowany przez komisję. Zaraz …. Będzie? Tak! Bo Harrisona poznajemy w roku 2053….
Egalitarne społeczeństwo przeciętnych ludzi
I teraz można się uśmiechnąć – jak ja podczas seansu. Bo oto żyjemy w świecie Wielkiego Brata (jak inaczej nazwać rzeczywistość, w której nie da się wykonać żadnego ruchu w Internecie, bez pozostawienia śladu, użyć telefonu bez możliwości bycia namierzonym w ciągu kilku chwil, w rzeczywistości, której drony policyjne mogą śledzić całą powierzchnię Ziemi, a monitoring jest wszechobecny, może już być w każdym pojeździe?) którą – jako abstrakcję – opisał w roku 1995 reżyser filmu.
I tu muszę pogratulować twórcom filmu „Harrison Bergeron” pomysłu na przeskok w czasie, który miał miejsce w wielu już filmach! Ostatni raz oglądałam go chyba w filmie „Przebudzeni” (ang. ‘Equals’) ale przyznaję, że każda taka produkcja budzi we mnie pewien niesmak – otóż widać ułomność człowieka ; tego, jak bardzo nie potrafi wybiec w przyszłość, wyobrazić sobie tam życia, stąd każda produkcja futurystyczna, którą oglądam od dzieciństwa czyli końcówki lat 80., wyglądają podobnie: totalny minimalizm, cały świat biało-szaro-stalowy, smutni ludzie bez wyraźnego podziału na płcie, zero roślin. Plusem jest za to film „Pasażerowie” – bardzo polecam!
A tu w roku 1995 pojawia się rewelacyjny zabieg: film futurystyczny osadzony w czasach Peggy Sue. Dlaczego? Jeden z bohaterów filmu to wyjaśnia. I mnie to wyjaśnienie zadowala.
Cała społeczność w roku 2053 swoją wiedzę o świecie oraz opinie, opiera na telewizji, która ma zadanie ściśle propagandowe – to tak, jakby człowiek cały dzień oglądał tylko i wyłącznie TVP1, na przemian z Telewizją Republika. Ludzie chłoną informacje, akceptując je jako jedyne słuszne, ale nie wartościują ich – „wyrównywacze” miedzy uszami skutecznie im to uniemożliwiają. Ludziom wmawia się, że bycie inteligentnym oznacza samotność, a nikt przecież nie chce być samotnym. Nie muszą myśleć, wysilać się – inni robią to za nich, niech tylko ich słuchają.
W końcu usunęliśmy z telewizji wszystko, co wartościowe (…) Nie, telewizja nie może niczego uczyć.
– tłumaczą ci wtajemniczeni, pracujący dla komisji.
Pewnego dnia komisja werbuje Harrisona – jest inteligentny, przyda się do sterowania ciemną masą , czyli resztą społeczeństwa. Wszystko inne w jego wychowaniu zawiodło; miał nawet szansę na przeciętne dzieci gdyż rodzice zapoznali go z pewną młodą panną z IQ zdecydowanie poniżej przeciętnej, ale relacja nie wyszła. Harrison wstępuje w szeregi tych u władzy, na samej górze.
I tam poznaje Philippę – w której się zakochuje.
Na samej górze dochodzi nagle do zachwiania posad. Aż nadchodzi dzień, w którym Harrison zaczyna przemowę do całego społeczeństwa tymi słowy:
Mimo, że tego nie wiecie, sterujemy waszym życiem…
Co będzie dalej? Jak będzie wyglądało życie Harrisona i 300 milionów Amerykanów po kilkugodzinnej „spowiedzi”? Obejrzyjcie, warto, a możecie zrobić to TUTAJ, na YouTube.
I koniecznie dajcie po seansie znać, co sądzicie zarówno o wizji twórców filmu jak i Waszych spostrzeżeniach dotyczących podobieństw do obecnych czasów.