Kiedy czytam internety, to czasem sobie myślę, że wymyślacze albo nazwijmy ich samozwańczy, społeczni lobbyści myślą, że jak coś nazwą z angielska to przekonają ludzi, że oto otwierają się wrota do czegoś nowego; wiedzy tajemnej, nowego, lepszego/ modnego stylu życia, do wyższego poziomu ogólnie, tak by każdy był na bieżąco, byśmy mogli nadążyć i jeszcze zdążyć się dostosować. I żeby był efekt „Wow” i realne zmiany za tym idące.
Nie, żebym miała coś przeciwko wstawkom, zamianom, neologizmom! Kto zna mnie choć trochę, wie, że fanką języków obcych to ja jestem wielką i właściwie przeciętne zdanie, które wymawiam, może brzmieć : Do you theleis kawę con sugar?
Poniekąd i tak jest, że pojawia się nagle termin slow life i nagle nie wiadomo jak to właściwie stosować? Z czym to się je? I jak się tak człek drapie w głowę i już zbiera materiały na książkę filozoficzną to nagle odkrywa, że takie slow life dajmy na to, można nazwać po prostu normalnym życiem tylko z ery naszych rodziców, albo dziadków, a najlepiej pradziadków.
Podobnie było z Armchair travel. Jak szybko wyjaśniają w netach „nowa koncepcja podróżowania”. Więc wgłębiłam się w tekst (choć po tytule pojawił się w mej głowie stereotyp interpretacyjny) sądząc, że dowiem się czegoś wow, co zmieni mój sposób podróżowania na lepszy. No i czytam, czytam, że oszczędność na bilecie lotniczym, zerowe zagrożenie atakiem terrorystycznym, że nie trzeba się żołądkować o pokój hotelowy ani martwić zaginionym bagażem, że nawet z własnego domu wychodzić nie trzeba, że można we własnym fotelu obłożyć się przewodnikami, mapami a nawet ubrać się w strój regionalny czy zrobić jedzenie z tej no wiecie…. cuisine – i wszystko to brzmi nawet fajnie, bo wypowiedziała się nawet ekspertka eurobanku ds.produktów oszczędnościowych, więc brzmi poważnie, gdyby nie jeden fakt: ja nadal siedzę w domu! I jedyne co się zmieniło, to to, że przede mną leży mapa, a ja jeżdżę po niej palcem. Rzeczywiście, zagrożenie terrorystyczne równe zeru, no chyba, że mnie nad tą mapą akurat bojownik isis zastanie. Dziękuję, ale ja cały ten armchair travel robię…przed podróżą, a nie zamiast!
Tylko po co to wszystko? No komu się to opłaca, żeby ludzie zostawali w domach, zamiast jechać na wakacje? Restauratorom? Hotelarzom? Taksówkarzom? I jak zwykle, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o bank.
Jak zapewne wiecie, ci, którzy chodzicie po świecie więcej niż 10 lat, że żyjemy w świecie konsumpcji i wszystko musi się zgadzać na rachunku więc i tym razem nie jest inaczej. Kto sprytniejszy ten w artykule dopatrzy się informacji podprogowej: Człowieku, mało ci złych wiadomości w TV? Chcesz żeby jutro mówiono o tobie? Czy nie lepiej założyć lokatę terminową, a za odsetki kupić lampę kwarcową i cieszyć się jasnością godną hiszpańskiego słońca cały rok?
I wnioski, jakie się nasuwają: trzy razy zastanowić się, kto zarobi na naszym entuzjazmie związanym z wdrożeniem nowego, lepszego planu nazwanego po angielsku, by nasze życie było bardziej… światłe :- ) Może się okazać, że my to już dawno wiemy i robimy, i czujemy.
Zostawiam Was zatem z przemyśleniami i cytatem Arystotelesa:
Nie ma nic w umyśle, czego by przedtem nie było w zmysłach.