Mija kolejny tydzień mojej diety. Czuję się bardziej wolna, spokojniejsza i jakby bardziej na innym – właściwszym miejscu, a przede wszystkim lżejsza.
Moja dieta to dieta informacyjna. Spożywam mniej treści, bo odkryłam, że wielu z nich nie trawię. To, co przyjmowałam, to był zwykły fast food; przeważały treści polityczne, społeczne, pełne sztucznych dodatków, a nade wszystko wysoko przetworzone.
W moim zawodzie trudno uniknąć wiadomości. Moi kursanci chcą rozmawiać we wszystkich językach świata na tematy, które ich interesują, a nierzadko są to sztuczne paznokcie, botoks, podboje miłosne Leonardo di Caprio, oraz te międzyplanetarne, Elona Muska, przy czym na nich skupiają się kursanci płci męskiej, natomiast kursantki na tym, ile dzieci i z kim na ten amerykański mogul. Jeśli nie zaś o efektach Olaplexu i o tym, że włosy należy jednak suszyć suszarką, a nie na wolnym powietrzu, to o spekulacjach na temat rzekomej transseksualności francuskiej pierwszej damy.
A to jest kropla w oceanie, mówię Wam. Dziwić się, że poważnie myślę aby ciepnąć tym wszystkim i raczej powiększyć kurnik, zwiększyć nośność kur poprzez rozwój kurzej floty, a następnie monetyzować kurze wyroby, ani słowem w ciągu doby nie odzywając się do homo sapiens? Organizm się broni.
Gdy jest już ze mną bardzo źle, a są to zwykle okolice maja, do głowy przychodzą mi tak drastyczne rozwiązania jak sprzedaż własnych organów, które mam w liczbie dwóch. W czerwcu mam ochotę pozbyć się nawet tych pojedynczych.
Póki co, sięgam po bardziej realne środki – jak wspomniałam, wycinam treści. Jakieś trzy tygodnie temu , gdy moim oczom i uszom ukazała się jakaś kolejna nowinka, która była bodajże na kanale Listek Elf (którego naprawdę doceniam za rzeczowność wypowiadaną bez mrugnięcia okiem i z pokerową twarzą) a na to nałożyły się jakieś przeciwstawne niusy dietetyczne typu: „Jedzenie jajek jest znów OK!” trzasnęłam pokrywą laptopa i naturalnie uleciało ze mnie „Matko, ile jeszcze?!”.
Czy Wy widzicie to samo, co ja? Każdy z nas, Was jak tu siedzi, codziennie przyjmuje masę informacji do swej mózgownicy: najbardziej niezbadanego organu na świecie. Mózg ponoć potrafi działać cuda. Mój już chyba nie potrafi. Czuję, że mój mózg jest coraz bardziej spłaszczany, zamykany w małych słoiczkach, które toczą walkę o pierwszeństwo w mojej szafce, do której każdy chce mieć dostęp 24h. Dlatego wyświetla mi się śmieszne koty (one się nie kończą!) kolejne artykuły o wycinkach lasów, rzeszy emigrantów na pontonach i breaking news o systemowym zatruwaniu nas fluorem – wszystko po to, żebym tylko wykorzystała ten 0,00001% mojego mózgu do włączenia kciuka.
I jak zawsze chciałam COŚ z tym wszystkim zrobić, jak chciałam zmieniać świat, poczynając od wymiany patelni, tak dosłownie trzasnęłam tą klapą i dałam se spokój.
Bo spokój sobie trza samemu dać. Trza na to sobie pozwolić, nie bać się, podejść odważnie. Trzasnąć klapą i w jednej chwili znikają wszystkie koty, emigranci, topniejące lodowce i przepisy na długowieczność, a ty żyjesz nadal, być może całkiem długo i całkiem szczęśliwie. Po kościach czuję, że długowieczność zaczyna się właśnie z zamknięciem mediów.
Niby jest teraz Wielki Post. Zapomniałam o nim zupełnie. Ale widocznie organizm sam się go domagał.
Trudno mi jednak żyć bez treści. Stale coś mielę w głowie, wymyślam, łączę, ulepszam – jak szalony naukowiec. Postawiłam za to na dietę lekką, a jednocześnie sycącą. Taką spójną, która mnie buduje. Tak oto naturalnie zdecydowałam, że chociaż do Wielkanocy będę słuchać tylko tych treści, które mają realnie dobry wpływ na moje życie. Lata słuchania podcastów kryminalnych, debat politycznych, wywodów na temat insulinoodporności prawdopodobnie w żaden sposób nie ulepszyło mnie jako człowieka, który ma coś więcej niż system trawienny (drugi mózg!). Ba! Nie zwiększyło nawet czytelności tego bloga, a to w dzisiejszych czasach zupełna strata potencjału.
Nawet obejrzenie kilku sezonów kilku edycji „Love is blind” doprowadziło mnie do jednego jedynego wniosku, który jest klamrą wszystkich moich przemyśleń życiowych, a którą to można wyrazić prosto: Bez Boga ani do proga. Do identycznego wniosku dochodzę zresztą po wysłuchaniu setek, a może i tysięcy godzin wywodów redpillowców oraz feministek, żeby zrozumieć, o co im chodzi – i na koniec niczym oświecony mistrz Yoda wypowiadam do swojej duszy te słowa. („Do proga, bez Boga, ani dojdziesz.”)
Zatem nawet gdybym obejrzała wszystkie możliwe edycje, wszystkiego, co istnieje, nie nasycę się tym, nie będzie mnie więcej i lepiej. Tu mi do głowy przychodzą słowa z Mądrej Książki:
„A ponadto, synu, wszystkiego, co się pisze, ostrzegam cię: niech nie będzie końca książek, a studiowanie ich nie ma końca. I to jest znużenie ciała.”[1]
Widzicie to? Który to był wiek? A już ludzie tonęli bezmyślnie w świecie wiedzy i żeby to jeszcze dziś wiedza była, wiedza, która służy, gdzie tam! Przeanalizujcie sobie treści, które wyszukujecie na co dzień. Nie chcę nikomu uwłaczać, ale znam nas: większość z tych treści to plotki, spekulacje, a nade wszystko emocjonalne sensacje. Wiecie jaka jest najbardziej pożyteczna informacja w ciągu tygodnia, jaką dostaję? Są dwie: newsletter od Taurona o możliwych przerwach w dostawie prądu na moim terenie, a druga to krótkoterminowa lecz niezawodna prognoza pogody dla Śląska Damiana Dąbrowskiego. A, no i jeszcze kiedy wywóz „mieszanych”!
„Postawiłam za to na dietę lekką”. Tak napisałam. A ja tak naprawdę wiem, co dobrze na mnie wpływa, każdy to wie, tylko bardzo trudno mu zmienić nawyki.
W ramach tych zmian jednak, obejrzałam czwarty sezon „The Chosen” (jak zwykle wspaniały) słucham sobie krótkich, ale wysokokalorycznych przekazów dominikanów i z przyjemnością słucham Magdy z kanału Dom pod zorzą, której proste i zarazem mądre treści są balsamem dla mojego układu trawiennego.
Nic ponad to.
Wiecie, nam się wydaje, że wszystko potrafimy kontrolować. I poniekąd jest to prawda; możemy kontrolować to, co dotyczy nas samych, co możemy zmienić nawet jeśli ta zmiana wymaga wielu żmudnych powtórzeń. Jednakże człowiek z tym swoim cudownym mózgiem wybiera jednak – świadomie lub nie – by ktoś inny za niego myślał. Kiedyś radziliśmy się wujka Google, teraz już robotę robią algorytmy. To one stwarzają nam bańki, w których sobie żyjemy i sądzimy, że dokładnie tak wygląda cały świat i że wszyscy mówią o tym, co jest w naszej bańce. Sądzimy, że możemy kontrolować wszystko, że jesteśmy anonimowymi odbiorcami treści, a tak naprawdę jesteśmy biernymi odbiorcami – dzisiejszej „informacji” nie jestem do niczego więcej potrzebna poza scrollowaniem .Dla mediów jesteśmy tylko medium.
I na serio mam takie przemyślenia, że my wszyscy zachowujemy się jak rodzina Prillów z serialu „Cassandra” (żeby oddać sprawiedliwość Listkowi Elf, polecam jego recenzję serialu).
Gdy dom Prillów terroryzuje tytułowa Cassandra, która nie jest człowiekiem a robotem, a oni zachowują się, jakby na ziemię zstąpiła Godzilla, przed którą nie da się nigdzie uciec, pierwsza reakcja mojego współoglądacza była taka: „Czemu oni jej do jasnej cholery po prostu nie wyłączą?!”. Logiczne, co nie?
A my siedzący na kanapach, przed telewizorami, komputerami, telefonami robimy dokładnie to samo co Prillowie – z jakiegoś powodu nie wyłączamy technologii, której wcale nie zależy, byśmy żyli zdrowiej, radośniej, spokojniej, pełniej. Żyjemy z Cassandrą, która powstała tylko dzięki genialnemu umysłowi człowieka i dajemy jej wchodzić sobie na głowę i do jej środka.
Pomyślcie.
Zanim jednak zaczniecie logicznie myśleć, możecie wykonać jeszcze jeden machinalny gest kciukiem i postawić mi kawę lub po prostu polubić tudzież udostępnić ten post – bo wiecie….trzeba karmić algorytm.
Pozdrowienia
Cassandra
[1] Księga Koheleta (Kaznodziei) 12:12