Środa siedemnastego

Są marzenia, które nie należą do ciebie, a mimo to, warto za nimi podążać. Satysfakcja z ich spełnienia jest często wynikiem wizji, pokory oraz ufności, z którą powzięło się ów projekt.

 

Mimo, że nikt inny nie będzie powtarzał za mną tego cytatu, gdyż może wydawać się mało uniwersalny, wybrzmiewa on we mnie od dawna, a bardzo intensywnie od kilku dni.
Po wielu miesiącach, perturbacjach, trudnościach, znakach zapytania, coraz to nowszych pomysłach, aranżacjach, możliwościach, zmianach, cięciach, na halę produkcyjną ruszyły dwie książki – „Rok 2030” stanie się namacalną, papierową, pachnącą świeżym drukiem książką, podobnie jak „Pociesznik dla chwilowo chorych”.
Nad „Pociesznikiem zasiądzie jeszcze > pani ze Studia Filmów Rysunkowych < ze swoją wprawną ręką, dokonującą wizualnych poprawek, które – ze względu na brak takowych umiejętności – określam mianem cudów.

 

 

Podczas gdy „Rok 2030” spokojnie leżał sobie po składzie, ale ale! Można pobrać fragment i to niemały bo 30 stron, zerknij TUTAJ lub na stronie Empika, dostępny w Virtualo.
No to gdy „Rok 2030” spokojnie leżał sobie po składzie i spełniały się z niego kolejne „proroctwa” (warto przeczytać i porównać z obecnymi nowinkami na świecie) Pociesznik przechodził rekonstrukcję. Mogę zatytułować to następująco: A ja na początku sądziłam, że nic się już nie zmieni!

 

Otóż zmieniło się wiele. Okazało się, że ta piękna, kolorowa wersja, którą sobie wymyśliłam i zaprojektowałam, trafiałaby tylko do elit ze względu na koszt (ponad 60 zł za sztukę w nakładzie 100 sztuk i 38 zł w nakładzie na 300 sztuk za sam druk, nie wspominając już o składzie!) a zupełnie nie o to chodzi, wręcz przeciwnie – ona ma trafiać do każdego człowieka w potrzebie.  Co robiło tę cenę? Głównie kolory. Zatem wszystko musiało zostać przeprojektowane, a tego nie lubię! Jednak wiecie co, jestem zadowolona z tego, jak to wymyśliłam.

A, jeszcze wtedy wydawało się, że wszystko jest już dograne z tą kolorową wersją (jak ja bardzo jeszcze wtedy nie wiedziałam o zmianach, które mnie czekają!)  dobry duszek rzucił mi pomysł następujący:

– Słuchaj, a nie chcesz do tego zrobić wersji audio? Dodamy kod QR i każdy będzie mógł sobie tego posłuchać. Ludzie dziś głównie słuchają, zamiast czytać.

 

 

Jakże on miał rację. Czemu nie pomyślałam o tym wcześniej? Czemu do głowy mi nie przyszło, że człowiek obłożnie chory nie będzie miał siły i chęci trzymać w ręku książki i przewracać stron? Mnie się nie chce! A co dopiero komuś, dla kogo wysiłkiem jest najprostsza czynność!
Nagle wszystko stało się jasne: Pociesznik musi mieć wersję audio. Tylko jak to zrobić? Jak to wszystko sklecić?

Ociągałam się z tym długo. Pytałam ludzi, kombinowałam, aż w końcu inny dobry duszek pożyczył mi swój nowy mikrofon do nagrywania. Nagrałam to sama. Takie otrzymałam wytyczne i mimo ogromnej niechęci, zrobiłam to.

 

 

 

 

I tutaj wkracza na dobre mój mąż – dobry duszek numer trzy. On zna się na wszystkim nawet, jeśli się nie zna! On spędził godziny, dni, tygodnie nad uczeniem się, jak to wszystko sklecić do kupy. Początkowo miało iść do obróbki profesjonalnej, ale cóż, otrzymałam znów wytyczne, że nie ma tam iść, że to ma być zrobione dość amatorsko, blisko człowieka. I mój mąż to wszystko zdołał zrobić. Gdyby nie on, całego projektu by nie było. Byłby tylko w tej jednej jedynej wersji, którą możecie czytać tutaj na blogu.

 

 

A wiecie, że 14 lipca temu blogowi stuknęło 10 lat?! 

 

 

Po dowiedzeniu się krok po kroku, jak dodać ścieżkę dźwiękową, jak ją obciąć, wyciszyć (nauczyłam się!) jak wygenerować kod QR jak i gdzie to puścić, okazało się, że trzeba przemianować całą grafikę.
Zabrałam się zatem do roboty. I gdy skończyłam, okazało się, że to nie takie oczywiste, że trzeba mieć absolutną jasność co do licencji i praw autorskich każdego zamieszczonego obrazka. Na czym stanęło? Ano na tym, że każdy z obrazków zostanie przerysowany ręką wspomnianej rysowniczki.

No i skład – pamiętajcie o tym kochani, wydając książkę, że musi mieć ona tzw. „skład”; odpowiednio zaaranżowane marginesy, wcięcia, numerację, by tekst się nie rozjechał. Zatem poszłam i w skład. Temat nie jest mi obcy, bo w „Roku 2030” ten skład robiłam – oczywiście rączkami innych, za to portfelem swoim własnym. Ale książka od razu inaczej wygląda! No i może iść z marszu do sprzedaży, do której zachęcam w wersji mobi i epub, a wkrótce w wersji papierowej (kto zamawia? Może być z autografem lub własnoręcznie wykonanym, z pewnością – nie czarujmy się – dość  karykaturalnym rysunkiem)

 

I tak oto odbieram kolejne lekcje życia – i jestem za nie wdzięczna mimo wszystko. Jak na nie reaguję „ciałem”? Negacją, utyskiwaniem, złością, łzami. To jednak trwa chwilę. Biorę dziesięć głębokich oddechów i idę w miejsce zaufania. Bo wiem, że to wszystko ma sens – nie jakiś wyimaginowany, ale odebrany. Pociesznik jest moją misją, choć miejscami zachowuję się tak, jak główny bohater znanego filmu, czyli gdy my – widzowie sobie siedzimy wygodnie na kanapce i już znamy zakończenie, nasz bohater miota się niemiłosiernie, robi głupoty, udaje się w ciemne zakątki, gdzie stanie mu się krzywda oraz martwi się rzeczami, o których my wiemy, że same się rozwiążą. No to Pan Bóg jest jak ci „my, widzowie” a ja jak ten „główny bohater”, który jest tylko bohaterem, a nie aktorem, który przeczytał scenariusz. Zatem tak z ciała to ja trochę udaję; że mnie coś przeraża, że nie dam rady, że tego wszystkiego nie widzę.
Tylko że mam tak naprawdę scenariusz z jedną stroną, na której Scenarzysta napisał dwa słowa „Zaufaj mi” – i one muszą wystarczyć.

 

Ogórki beztrosko dojrzewają na grządce, koty się wylegują na deskach altany, wiewiórki obrabiają niedojrzałe orzechy laskowe wcale a wcale nie wiedząc, jaką ja mam misję, jakie troski, jakie zmagania!
I one wszystkie, robiąc to wszystko tak samo pewnie myślą o mnie, mówiąc sobie w duchu: Ech ten człowiek, ona nic innego nie ma do roboty jak tylko zaufać naszemu Stwórcy!

 

A Wam jak mija środa? Jeśli piliście już kawę, możecie podzielić się i ze mną – Wasza “kawa” pójdzie na rzecz Pociesznika.