O Blondynce, którą mentalnie i fizycznie byłam, i jej przygodach pisałam już w specjalnym dziale, gdzie znajdziesz wszystkie moje potyczki z nowoczesną technologią.
Dzisiaj będzie o czymś banalnym. Podstawowym. Właściwie odchodzącym do lamusa. Nienawidzonym przez minimalistów. O telewizorze. Od niedawna po latach pogardzania, stałam się współposiadaczką „pudła”. Współposiadaczką, bo będąc mężatką telewizor jak mało co, staje się dobrem bardziej niż wspólnym.
Daleko mi jednak do walki o pilota! I tak, nie wiedziałabym, co z nim zrobić.
Ale po kolei.
Pierwszy telewizor nabyłam na własność w wieku 12 lat. Tak….szalone lata 90. Telewizor dostałam po przyrodnim bracie, który wymienił na Sony. Mnie dostała się stara, poczciwa Galeria.
I tak zaczęła się moja samodzielność. Wreszcie mogłam oglądać to, co chciałam, kiedy chciałam. Dzięki własnemu telewizorowi wreszcie poznawałam na bieżąco losy McGyvera, Robin Hood’a, rodziny Walsh i zdążyłam się zniesmaczyć Pokoleniami. Z czasem moich ulubieńców mogłam coraz częściej oglądać na zielono, ale wystarczyła sprawna pięść i wszystko wracało do normy.
Rożne przetasowania losowe sprawiły, że opuściłam swoją Galerię i tak przez kilka lat błąkałam się od mieszkania do mieszkania. W każdym kolejnym telewizor był coraz większy, ale coraz rzadziej zwracałam na niego uwagę. W końcu w 2007 roku zapomniałam, co to takiego.
Przypomniało mi się ponownie kilka lat temu, gdy mój facet przywlókł do domu telewizor. Przywlókł dosłownie, bo najpierw zobaczyłam „pudło” a potem jego. Telewizor był ogromny. Na moją rozdziawioną minę, ślubny skwitował:
To był jedyny srebrny w tej kwocie, co mówiłaś.
Taaaak…. niech gęś kopnie mój zmysł estetyczny.
A było to tak: mój mąż pragnął mieć konsolę. Okej – powiedziałam – Ale czy do konsoli nie jest potrzebny telewizor? Był potrzebny. A ja niepocieszona. Postawiłam więc warunek: telewizor nie może być droższy niż 150 zł i ma pasować do jasnego wystroju salonu. Czyli ma być biały lub srebrny.
Byłam pewna, że to mission impossible. Aż do tamtego dnia.
Tak więc w naszym jasnym salonie stanęła ta kolumbryna. Mężowi służyła do pogrania na konsoli raz-dwa razy na tydzień, mnie – do ćwiczeń z Ewą Chodakowską. Koty miały największą zabawę – chowania się za tym pudłem godzinami.
Jednak nadal nie mieliśmy telewizji.
Aż do pewnego, kwietniowego dnia 2015. Mój teść mieszkający poniżej, to fan Cyfrowego Polsatu. Jeśli pojawia się na górze to dlatego, że nie ma odbioru (antena jest na naszym tarasie). No i Cyfrowy Polsat zaczęliśmy odbierać i my. przez cały kwiecień i maj obchodziłam telewizję. Złamałam się dopiero w czerwcu, gdy z dnia na dzień ubyło mi pracy. Mój mąż włączył coś w stylu WildLife i oderwać oczu nie mogłam od życia na Alasce, tygrysów bengalskich i dzikich plemionach. Mąż skwitował to; Fajnie mieć telewizor, co?
Odchrząknęłam tylko i wróciłam do swoich zajęć.
Wkrótce dopadły mnie upały, a to z kolei wyłączyło mnie ze wszystkich możliwych zajęć w ogrodzie. Usiadłam na kanapie przed telewizorem z pilotem w ręku. I na tym się skończyło. Wkurzona zaczęłam czytać książkę. Obsługa telewizora mnie przerosła. Bo kto widział, żeby włączenie telewizora było jak uruchomienie pojazdu kosmicznego!
Kiedy mąż wrócił, padło hasło;
Włącz mi telewizor.
– Nie może być!- zawołał on.
– Weź bądź człowiekiem.
Pierwszy raz odmówiłam nauki obsługiwania pilota, których do tej prostej czynności mamy aż 4. W końcu mężczyzna w domu zdecydował;
– Kochanie tak dalej być nie może. Musisz nauczyć się obsługi telewizora.
Ostatecznie się poddałam. Zniesmaczona, że znów jakieś technologiczne dziadostwo będzie zajmować mi umysł, naciskałam impulsywnie kolejne przyciski kolejnych pilotów. No i voila! Zrobiłam przeciągłe wow gdy moim oczom ukazał się obraz z ludźmi na ekranie i towarzyszył temu dźwięk.
Kierując się intuicją, próbowałam przełączyć na kolejny program widząc strzałki w lewo i w prawo. Przełączałam i przełączałam…gdy mąż zasugerował:
– Kochanie, tu jest tysiąc programów. Co konkretnie chcesz?
Znów schody. Podreptałam do starej, poczciwej wyszukiwarki internetowej i wpisałam „program tv”.
W swej niewiedzy sądziłam, że „Panny młode z piekła rodem” to nowy horror, a „Widziałem ducha” to remake filmu z Demi Moore i Patrickiem Swayze.
Tak zaczęłam poznawać meandry telewizji cyfrowej odkrywając, że spośród tych 1000 kanałów, nie ma nic godnego uwagi.
Zastosowałam też pradawną metodę; kiedy mam niebywałą ochotę coś obejrzeć, zasiadam do programu online i szukam czegoś, na co warto czekać. A jeśli zapomnę albo nie zdążę – nie ma problemu, przecież powtórzą to jeszcze z 3 razy na dobę przez najbliższe kilka miesięcy. No to tak: telewizja nie przekazuje prawdy, telewizja już nie emocjonuje i właściwie jest zbędna. Chociaż fajnie usiąść razem przed telewizorem, jak rodziny za starych, dobrych czasów!