Co się dzieje, gdy zamykają się drzwi sali weselnej i Młodzi wracają do wspólnego domu, jeszcze oszołomieni ostatnimi wydarzeniami? Zaczyna się codzienne życie. Takie, jakie wiedli do tej pory, z tym, że teraz „pałęta” się druga osoba, a czas spędzony w łazience staje się dobrem wysoko cenionym. Wreszcie razem, wreszcie możecie żyć dokładnie tak, jak chcecie! No….prawie.
Kochana rodzinka….!
Jak już wspominałam, małżeństwo od nieformalnego (chociaż bardzo kochającego się) związku różni się zasadniczo. Bo oto daliście do zrozumienia najbliższemu społeczeństwu, że stanowicie kolejną rodzinę. A to oznacza niepisane zachowywanie się w sposób dojrzały; tego się będzie teraz oczekiwać od Ciebie. Oczekiwać będą rodzice jedni, drudzy, wujostwo, szwagierki, szwagrowie i ich dzieci…. o tak. Powiększyła Ci się rodzina!
Kobieta ma 9 miesięcy by przygotować się do roli matki, a potem musi sobie radzić na bieżąco.
Ty, jako świeżo upieczona żona, zostajesz rzucona na głęboką wodę. Nawet jeśli wcześniej spotykaliście się przez lata i dobrze poznałaś jego rodzinę i zwyczaje w niej panujące, po ślubie zaczniesz być ich częścią.
Do tej pory, Twoje pojawianie się na Wigilii, czy rodzinnych uroczystościach było – nie oszukujmy się – przejawem grzeczności z Twojej strony. Gdy zostajesz żoną = zostajesz „wcielona” do rodziny (na własne życzenie) wszyscy tego od Ciebie oczekują.
Do tego miejsca i STOP!
To dobry czas na wyznaczanie granic. To właściwie najlepszy czas na wyznaczanie granic. Nawet jeśli później, 2, 5 czy 25 lat również masz prawo zmienić zdanie.
Jeśli widzisz, że teść czy teściowa mają tendencje wchodzenia do domu czy pokoju bez pukania i już wiesz, że to dla Ciebie nieakceptowalne, warto dać do zrozumienia (jest masa sposobów jak to zrobić „z twarzą”) że okej, ale nie u Ciebie. Stawianie granic nie znaczy, że kogoś nie kochamy, nie lubimy, czy chcemy postawić mur. Nie trzeba mieć wyrzutów sumienia. Lepiej postawić sprawy jasno, niż po latach sobie coś wypominać, lub na przykład gasić światła i udawać, że nas nie ma w domu za każdym razem, gdy zbliżają się goście z niepożądaną wizytą, tylko dlatego, że wcześniej, jako dorośli ludzie, nie potrafiliśmy powiedzieć jednego zdania, które zmieniłoby wszystko.
Mam cię na oku!
Innymi słowy: jesteś trochę na świeczniku. Nie, żeby ktoś czekał na twój nieodpowiedni krok; jesteś po prostu „nowa”. Wnosisz swoje zwyczaje, innego ducha w tę rodzinę. A ona obserwuje, jak sobie radzisz; z mężem, w pracy, jakich masz przyjaciół, jaki masz styl życia. Popatrz na to z innej strony: możesz kogoś inspirować!
Jeśli to wszystko Cię przeraża: stań z drugiej strony: Ty też badasz grunt; na kim można polegać w tej nowej rzeczywistości, a kogo na imprezach najlepiej sadzać jak najdalej od siebie…
Nie chcem, ale muszem.
Wybacz, że przeszłam od razu do rodzinnych imprez, ale tak będzie. Rodzinne imprezy to rzecz mało unikniona. Twój mąż będzie przecież świętował urodziny tak jak robił to do tej pory, a rodzina będzie oczekiwać, że będą one przebiegały w ten sposób co zwykle (wujek Zenek znów pierwszy „odpadnie”, kuzynki zjawią się dwie godziny później by zwrócić uwagę wszystkich, a potem ostentacyjnie nie tkną niczego. Impreza kończy się o 4.00 nad ranem siłowaniem na rękę i nikt od początku do końca nie zwróci uwagi na Twój nowy obrus).
Przeczytałam raz jeszcze ten fragment i uznałam, że niepotrzebnie demonizuję; Ty przecież możesz lubić imprezy!!
Ja ich szczerze nie znoszę. Nie jestem ani osobą rodzinną, ani imprezową. Połączenie tych dwóch czynników wcale mnie nie uszczęśliwia. Ale czasem musi. Choćby ze względu na innych. A często okazuje się, że demonizuję i wydarza się coś ciekawego podczas takiego spendu.
Moim wypracowanym od 5 lat sposobem jest pojawienie się na 2 godziny i zniknięcie. Podczas tego czasu jestem sobą: okazuję zainteresowanie, życzliwość, najczęściej mało mówię, choć jestem uważna na potrzeby (głównie te emocjonalne) innych.
Mam to szczęście, że nikt mnie nie zatrzymuje („Ale zostań jeszcze trochę, gdzie ci się spieszy?!”) – moja nowa rodzina jest spoko. Przyjęto mnie ze wszystkimi moimi dziwactwami. A trochę ich było. Warto być dziwakiem – wtedy żadne z Twoich zachowań nikogo nie szokuje.
„Bo twoja matka zawsze….!”
Nic tak nie dotyka jak uwagi teściowej. Mów co chcesz: własna matka powiedzieć Ci może same najgorsze rzeczy i nic sobie z tego nie będziesz robić, ale gdy teściowa wyrazi po prostu swoją opinię, dotknie Cię to do żywego. Będziesz analizowała całą jej wypowiedź, rozkładając na czynniki pierwsze, by następnie obmyślić strategię zachowania w tym podobnych sytuacjach.
I tu wchodzi osoba małżonka; nierzadko atakowanego za przewinienia całego rodu. Mam drobną radę: jeśli pojawił się jakikolwiek zgrzyt między Tobą i teściową czy szwagierką (dopisz tu kogo chcesz) nie czyń żadnych uwag swojemu partnerowi. Nie oczekuj, że rozwiąże ten (zwykle zupełnie tego nie wart) konflikt >ogniem i mieczem<. Nie oczekuj też, że jak mu opowiesz, jak teściowa skrytykowała to, że nie dodajesz śmietany do ogórkowej, on pobiegnie do matki z pretensjami w Twojej obronie. Dla niego to chleb powszedni – wyrósł w tym środowisku i po prostu nie zwraca na to uwagi. Dodatkowym czynnikiem jest to, że faceci nie zajmują się tego typu „bzdurami”. Nie oczekuj, że Twój mąż nagle zacznie patrzeć na swoją rodzinę przez noktowizor, polaryzując wszystkie jej grzechy. Ty też nie wchodzisz do tego małżeństwa jako carta blanca.
Przyczyny konfliktów
Moim zdaniem, najpoważniejszą przyczyną konfliktu jest próba zdobycia sobie „pozycji” w nowym środowisku w taki sposób, by każdy Cię szanował i liczył się z Tobą. Za wszelką cenę.
Jest to również strach, że tak się nie stanie. Wolisz trzymać rękę na pulsie i na wszelki wypadek zachować dystans (co czasem oznacza „zrobienie sceny”) niż pozwolić, by ktoś wtargnął do świata, który budujesz, ze swoimi >złotymi radami< które odczytujesz jako mówienie Ci, jak masz żyć.
Inną przyczyną jest to, że nagle widzisz swojego partnera jako syna, brata, kuzyna…. Obawiasz się, że jego „wcześniejsze” środowisko będzie miało na niego większy wpływ, niż Ty.
Odłączona od rodziny, oddana na pożarcie
Moja koleżanka też miała pod górkę. Nie mogła znaleźć wspólnego języka z teściową. No, w każdym razie nie była taka jak jej mama. Czego koleżanka podświadomie oczekiwała. O tym, jak zobaczyć w teściowej człowieka napisałam tutaj natomiast koleżanka – co zobaczyłam po latach sama będąc żoną – przeżywała coś przeciwnego do mnie: opuściła kochającą rodzinę, w której była na pierwszym miejscu; wychuchana przez rodziców jedynaczka, która miała się “tylko uczyć”. I nagle wylądowała w domu męża, w którym panował zgoła inny klimat. Stąd też nieco zawiedziona tym faktem koleżanka, często porównywała obie matki, z niekorzyścią oczywiście dla teściowej.
Pod tym względem sądzę, że miałam lepiej – po prostu gorzej być nie mogło. Przez lata mieszkałam sama i nie oczekiwałam, a nawet nie chciałam, by ktoś się mną opiekował czy dogadzał.
Kim ja jestem w tym małżeństwie?
Napisałam już dużo o małżeństwie otoczonym nową rodziną. Ale gdyby nie ona i różne sytuacje z nią związane, być może nigdy nie odkryłabym, kim jestem w tej nowej rzeczywistości.
Kiedy 5 lat temu zaczęłam być czyjąś żoną, nie sądziłam, że przyjdzie mi odkryć tyle rzeczy o sobie. Myślałam, że nasz związek po prostu zostanie zalegalizowany, a ta emocjonalna część będzie rozwijać się a i owszem, we własnym, prywatnym rytmie, zawsze w zrozumieniu i harmonii.
Nie przypuszczałam nawet, że demony przeszłości wyjdą sądnego dnia przez jakiś ciemny zakamarek i będą miały wpływ na to, kim jestem w tej rodzinie.
Ale może po kolei:
Wychowałam się w rodzinie patologicznej. Wiecie; żadnego tam pijaństwa czy ganiania z siekierą wokoło domu. Podłożem mojej rodziny było kłamstwo, plotki, znęcanie psychiczne, pogróżki, ignorancja, zero zaufania, zero bliskości, zero rozmowy. „Zero” było też moim drugim imieniem nadawanym mi przez ojczyma. I tak wszyscy trwaliśmy: ja, mama i ojczym w trzech równoległych światach.
Mój ojczym nie tracił okazji, by się nade mną poznęcać. Bardzo mu nie pasowałam i robił wszystko, by przekonać moją mamę żeby oddała mnie do Domu Dziecka, czego o mało nie zrobiła.
Miałam w dodatku silną osobowość i nie dałam się: nigdy nie zobaczył moich łez i nigdy nie uwierzyłam mu w to, że „Zero” to moje drugie imię.
Odpierałam wszystkie jego zarzuty, co jego deprymowało (nie miał kontroli) a moją mamę przyprawiało o nerwicę; próbowała mieć i >jakieś< kontakty z mężem i z córką, ostatecznie kończyło się na tym, że najpierw jemu urządzała awanturę, a potem mnie – że ta awantura niby przeze mnie, że gdybym tylko zachowywała się grzecznie….
Koniec końców w wieku 22 lat spakowałam się i wyprowadziłam z tego budynku. Od tamtego czasu, przez kolejne 6 lat byłam sobie sama sterem i okrętem. Lubiłam wracać do pustego mieszkania – lubiłam coś, przed czym większość ludzi ucieka.
W 2009 roku znalazł się ten wspaniały człowiek, który chciał się ze mną związać, pomimo moich dziwactw, uprzedzeń i jasnych warunków.
Tak oto zostaliśmy małżeństwem.
I tak oto dopiero wtedy odkryłam kilka prawd o sobie: że nie jestem osobą rodzinną i nie mam nawet zamiaru budować takich więzi, zabiegać o nie.
Że z rodziną dobrze, ale tylko na zdjęciach.
Odp. W mojej dawnej rodzinie szybko nauczyłam się polegać tylko i wyłącznie na sobie. Jeśli sama sobie nie pomogłam, to nikt mi nie pomógł i tak od 7.roku życia wiedziałam jedno: sama tworzę swój świat. Jestem tym, w co uwierzę, że jestem.
Że nie rozumiem mechanizmów działających w rodzinie jak pożyczanie sobie pieniędzy czy innych, wartościowych rzeczy. Robienie sobie przysług.
Odp. W mojej dawnej rodzinie panowała zasada „coś za coś”. Nieobce były mi hasła: Mama wysłała cię na kolonie, ale musiała zrezygnować z futra. Praktycznie nigdy o nic nie prosiłam na czym mi zależało – bo wiedziałam, że mój ojczym czeka na to, bym się poniżyła, prosząc. Wiedziałam, że to, czego chcę muszę zdobyć na własną rękę, a bez reszty się obyć.
Że nie rozumiem, dlaczego ludzie przemilczają bolesne kwestie, dlaczego o nich nie mówią wprost, tylko „dla dobra ogółu” wolą coś przecierpieć.
Odp. W mojej dawnej rodzinie chodziło o to, by zawsze być górą i by sobie dopiec. Mój ojczym chodził całymi dniami wymyślając kłamstwa na mój temat bo cieszył się, że rani tym zarówno mnie jak i moją mamę, którą chciał ze mną skłócić. Nikomu nie zależało na tym, aby nie ranić. Wręcz przeciwnie.
Że ludzie w rodzinie oczekują, że wszyscy jej członkowie zawsze staną za sobą murem, choćby nie wiem co. To było dla mnie niezrozumiałe.
Dzisiaj wiem, że jeśli każdy człowiek w mądry sposób zadba o swoją rodzinę, to będziemy mieli naprawdę szczęśliwe społeczeństwo. I że jeśli my nie kochamy naszej rodziny z wadami, to kto to ma robić? Każdy człowiek potrzebuje miłości. Możemy najpierw okazać ją wobec ludzi najbliższych. Ale na tym nie poprzestawać.
Odp. W mojej dawnej rodzinie nie było żadnej więzi. Również pomiędzy moim ojczymem a jego synami z poprzedniego związku, nie było zaufania ani bliskości. Żyliśmy pod jednym dachem, ale nie we wspólnocie. Tam, gdzie nie ma poczucia wspólnoty, nie ma poczucia sensu trwania rodziny.
Początki w nowej rodzinie
Zamieszkaliśmy na początku z teściami na jednym piętrze – dzieliliśmy kuchnię i łazienkę. Jednym słowem: stale wchodziliśmy sobie w drogę. Mieszkaliśmy w pokoju męża – czyli dla niego właściwie nie zmieniło się nic. Dla mnie: wszystko. Mój mąż już na początku zapowiedział, że jeśli tylko nie uda nam się dogadać z rodzicami, po prostu się wyprowadzimy – nawet, jeśli nie mieliśmy na to środków.
Związek najważniejszy.
Kiedy dochodziły rodzinne imprezy czy święta Bożego Narodzenia, których nienawidziłam, bywało, że zakładałam słuchawki na uszy i siedziałam po biurkiem. Byłam wycieńczona natłokiem ludzi, jakby wszyscy wepchali się na siłę do mojego świata chcąc go zdominować!
Pierwszy rok, a właściwie 2 lata były z jednej strony fajne we dwoje, z drugiej: czas moich wewnętrznych walk, próba zmiany świata wokół mnie i oczekiwania, że ludzie będą zachowywali się w pożądany przeze mnie sposób.
5 lat później
Myślę, że na początku małżeństwa stoczyłam wiele niepotrzebnych wojen, a głównie przejmowałam się zbyt wieloma rzeczami. To był czas, gdy chciałam, aby mój mąż ZAREAGOWAŁ, coś zrobił. Tymczasem…. problem tkwił we mnie. To była moja walka, którą musiałam stoczyć ze sobą. Coś w sobie przegryźć, uśmiercić, by żyć nowym życiem. Albo przeżyć życie nijako i umrzeć pełna pretensji i oczekiwań. Wybrałam pracę nad sobą w obecności Boga.
Dzisiaj jest inaczej. Dzisiaj nie mam oczekiwań co do otoczenia. Nie liczę na to, że ktoś okaże mi miłość i wyrozumiałość tylko dlatego, że miałam pod górkę. Tak naprawdę, człowiekowi trudno okazać miłość drugiemu człowiekowi, jeśli nie doświadczy jej z głównego Źródła.
Stanęłam po drugiej stronie: pokochałam tych ludzi w sposób zupełnie wolny. Nie próbowałam się dostosować w sposób, który okradł by mnie z samej siebie.
Odkryłam, że moje >małe wojny< nie mają żadnego znaczenia i nie ruszają świata do przodu. Znaczenie ma tylko miłość. Ale musi zostać uwolniona.
Ty i ja w jednej drużynie
Bez względu na to, jaki będzie pierwszy rok Twojego małżeństwa, miej zawsze nastawienie, że ty i on gracie w jednej drużynie, ale nie przeciwko komuś. Budujcie swoją intymność każdego dnia w roku. Za kilka lat Wasz związek będzie przykładem szczęśliwej relacji dwojga szczęśliwych ludzi.
Zapytałam kilku koleżanek, czy dla nich pierwszy rok małżeństwa był trudniejszy od kolejnych lat. Wszystkie odparły, że wręcz przeciwnie, że to pierwszy rok był tym najszczęśliwszym. To poniekąd smutne: czy to oznacza, że to, co najlepsze, już za nimi?
Miałam wiele demonów, ale też dwa odwieczne nastawienia:
– Z czasem musi być lepiej, a nie gorzej.
– Mogę to życie przeżyć na wiele sposób, ale wybieram wolność. A wolności nie ma bez prawdziwej miłości do drugiego człowieka. Trzeciego i czwartego też.
Dowiedziałam się też, że rodzina to nie tylko problemy. To dość przełomowe odkrycie dla mnie, ale nie ma sensu się przed nim bronić. Cieszy mnie te 5 lat spędzonych z każdym, na kogo byłam “skazana” i dzięki temu miałam szansę podjąć pracę nad sobą i odnieść w niej sukces. Ty również możesz!
Jeśli zmagasz się ze swoimi demonami, albo coś jest stale nie tak, masz jakiś niezałatwiony problem, który powraca, chciej się z nim skonfrontować: najlepiej z Bogiem. Jeśli jednak nie jesteś za tym rozwiązaniem, to z dobrym psychoterapeutą.
Szczerze polecam to pierwsze rozwiązanie. Bóg ma to do Siebie, że najpierw człowieka uwalnia ze wszystkich więzów i zaraz potem pokazuje z czego go uwolnił. Następnie daje całą swoją miłość i całe Niebo narzędzi , którymi z radością i prawdziwą frajdą zaczniesz budować swoje życie, swoją osobę, swój związek.
Ja do dziś robię „wow” i wiem, że może być już tylko lepiej! I tak właśnie jest! Tego życzę i Tobie! Niech z czasem będzie tylko lepiej.