Blondynka i mechanika

Ten post będzie zaskoczeniem dla wszystkich, którzy czytają mnie regularnie i wiedzą, czego można się po mnie spodziewać. Jak już niektórzy wiedzą, technologia to nie moje powołanie. Niestety, mechanika również. Właściwie: mechanika tym bardziej. A jednak stało się coś, co nawet mnie zdumiewa po dziś dzień. Otóż: z zawodu jestem technikiem-mechanikiem. Tak, przyznaję się; ukończyłam 5-letnie technikum mechaniczne i obroniłam pracę dyplomową. No, „obroniłam” to może zbyt odpowiedzialne słowo….. ale o tym za chwilę.

 

 Retrospekcja

 

 Nie chcę robić z siebie  totalnej kretynki, która nie wie, jak działa jakieś urządzenie. Wiem, jak co działa (zwykle przez przycisk „start”) ale nie zawsze wiem, dlaczego działa. Nie przeszkodziło mi to w wieku 10 lat PRAWIDŁOWO wymienić całą deskę rozdzielczą w domowym „Maluchu” oraz migacz, gdy się zepsuł. Bodajże tego samego dnia samodzielnie zamontowałam nowe wycieraczki – gdy domowi mężczyźni to wszystko ujrzeli; gdyż działo się to bez ich obecności- byli mocno zdziwieni. Ja również.

Oczywiście, moje dziecięce zamiłowania nie skierowały moich nóg do technikum mechanicznego. Przeciwnie: było to niemal ostatnie miejsce, gdzie pragnęłam zdobywać wiedzę.

 

 Z deszczu pod rynnę

 

 Koszmarem moich dni młodzieńczych była matematyka, fizyka, chemia- jednym słowem; każdy przedmiot ścisły. Pierwszą dwóję dostałam właśnie z matematyki- w 1 klasie szkoły podstawowej. Od drugiej klasy podstawówki, byłam dwa razy w roku regularnie z matematyki „zagrożona”. I tak przez całą podstawówkę, szkołę średnią, do matury….

Po zrobieniu DOKŁADNEGO wywiadu, postanowiłam iść do liceum ekonomicznego. Nie dostałam się (egzamin wstępny z matematyki…). Poszłam więc do „mechanika” i od razu uległam propagandzie; że technikum w przeciwieństwie do liceum daje zawód! Że nasz kierunek (metrologia warsztatowa) to zawód przyszłości! Że w przeciwieństwie do tych gryzipiórków z liceum, my będziemy mieć pracę!

 Tak się wszyscy cieszyliśmy, że będziemy, metrologią warsztatową budować  kolejną RP, że nie zraziły nas nawet pierwsze zajęcia na warsztatach szkolnych, na których puszczono nam film kręcony zapewne przez szalonego BHP-owca, jak to ludziom tokarka wkręca włosy, albo kończyny.  Oczami wyobraźni widziałam siebie, przemieloną przez któreś z tych urządzeń warsztatowych i chyba to zadecydowało, że…..

 

 Warsztaty szkolne

 

 Pół dnia przymierzałam ubrania przed lustrem, sprawdzając  ich odporność na „wciąganie przez tokarkę”. Gdy miałam już pewność, że wszystkie guziki mojej koszuli są pozapinane, nogawki nie fruwają, szelki nie opadają bezwolnie, a włosy zostały zabezpieczone czapką z daszkiem, zdecydowałam się stanąć przy tym czeskim potworze. Jako, że jestem odważna, włączyłam przycisk uruchamiający tę maszynę. Jej dźwięk sprawił, że poczułam wibracje w żołądku.

 Szybko musiałam się do tego przyzwyczaić, bo warsztaty były co tydzień, po 5 godzin. Na początku było okej; przydzielono mnie do kolegi, który -naturalnie, jak to facet- odwalał całą brudną robotę. Ja udawałam, że interesuje mnie to, czy materiał jest na wymiar, a potem, z chęcią, której nie miałam już nigdy później, sprzątałam tokarkę.

 Schody zaczęły się w momencie, gdy zabrano mi kolegę, a dano  koleżankę. Również blondynkę.  Ona, swoje życie miała w większym poważaniu niż ja, dlatego co tydzień losowałyśmy, kto tokarkę uruchamia poprzez przycisk „start” i kto ustawia noże. No i rzecz jasna- kto robi „dotyk”. Byłyśmy precyzyjne, więc ustawianie noży zajmowało nam czas do przerwy: 2,5h.

Zrobienie „dotyku” zwykle należało do mnie (wypych) a do zrobienia naszego małego „pacjenta” na wymiar…… o, tu musiał być ktoś bardziej kompetentny. I zawsze znalazł się taki ktoś na hali!
Chwilą prawdy było zakończenie cotygodniowych warsztatów, a kończyło się to zawsze tak samo.

– Nie mieści się w odchyłce – zwykle brzmiał wyrok instruktora, gdy „dojechał” do nas i naszego materiału. Jeśli była to mała odchyłka, to znaczy: mała wartość poza odchyłką- wszystko, według nas, było w normie.

 

 Szczęście w nieszczęściu

 

 w tym całym nieszczęściu, jakim były warsztaty grubo poza kręgiem moich zainteresowań, nie przytrafiło mi się nic strasznego- nic, co pokazywali na filmach BHP. Może dlatego, że zachowałam wszelkie środki ostrożności- podchodziłam do maszyn tak rzadko, jak to możliwe. By ominąć statystyki.

 

 Nie samą tokarką żyje człowiek

 

 Wkrótce dane mi było zaznajomić się z frezarką. O ile po 5 latach wiedziałam, jak działa tokarka i po co działa, co do frezarki mam wątpliwości do dziś. Przez 5 lat nie udało mi się zrobić na niej nic sensownego. Bezsensownego też nie. Frezarkę wycinam z życiorysu.

Przejdźmy na ślusarnię.
Tu było naprawdę wesoło! Wszyscy byliśmy razem, głównie siedzieliśmy przy jednym stole i pisaliśmy zapamiętale w zeszytach wszystko, co mówi instruktor. Ja miałam wesoło podwójnie- jako że dyktowany tekst mnie nudzi średnio po kilku linijkach, nie robiłam notatek. Ten czas wypełniałam rysowaniem kolejnych „stanowisk” do gry w piłkarzyki lub statki.

Notatki na warsztatach robiłam w ogóle rzadko kiedy, albo co dziesiąte zdanie. Wszyscy instruktorzy wiedzieli, że jestem poetką, a nie tokarzem czy ślusarzem! Kaman!
Dodatkowo, gdy wygrałam konkurs poetycki, nie musiałam nawet posiadać zeszytu warsztatowego.  Ale wróćmy do ślusarni. Może nie zrozumiałam do końca sensu, ale to stanowisko zapamiętałam jako uciążliwe piłowanie, niezbyt poręcznym pilnikiem, spawów w krzesłach. Ramiona bolały mnie potwornie! Tutaj czułam, że się napracowałam!
– Niedostatecznie, by zasłużyć na posiłek – ZAWSZE brzmiał komentarz instruktora.

 

 Finał

 

 Nadchodził koniec warsztatów. Bimbałam sobie jeszcze bardziej niż przez ostatnie kilka lat, bo wiedziałam już jedno: idę na anglistykę. Nie robię żadnej, przeklętej pracy dyplomowej!

Dużo by pisać. Tak się zdarzyło, że jednak postanowiłam tę pracę obronić. Otrzymałyśmy z koleżanką „podłoże” naszej pracy- coś, co >miało działać znowu<. Nie pamiętam niestety tematu naszej pracy dyplomowej. Nie pamiętam nawet, czy ja w ogóle przyniosłam, kiedykolwiek, dyplom do domu po obronie. Ale do rzeczy:

To było jakieś coś związane z kołami zębatymi. Może wujek Google mi pomoże… Niestety nie znalazłam. Pamiętam, że na tym stanowisku mierzyło się, czy koła zębate są okej. Za pomocą rysika i kółek z papieru milimetrowego. W każdym razie! To najmniej istotne. Istotnym jest fakt, że

 

 To była Golgota

 

 Urządzenie, które dostałyśmy, było strasznie ciężkie i zupełnie nieporęczne. Długo na nie patrzyłyśmy, nim znalazłyśmy wybawcę, który wiedział, o co tu chodzi?!

Kiedy nadszedł dzień oddania naszej pracy, od początku źle się działo. Ledwo wyszłyśmy z domu koleżanki, niosąc razem to urządzenie przypominające stalową sokowirówkę, a pod jego ciężarem zataczałyśmy się jak pijane zające. Gdy odzyskałyśmy równowagę i znalazłyśmy optymalny sposób na przetransportowanie tego żelastwa, jedna z części po prostu wypadła i potoczyła się w dół jezdni, ku naszemu przerażeniu, zbliżając się w stronę studzienki kanalizacyjnej. Pobiegłam czym prędzej za tą częścią- jak się okazało, istotną częścią. Te 500 m jakie miałyśmy do przejścia, wydawało się istną drogą krzyżową.

Ledwo dotachałyśmy, jakimiś nadludzkimi siłami, tego potwora pod górkę, a za moich pleców rozległo się pytanie:

– Ile za to chcecie? – oto, mijałyśmy rynek targowy i nasza praca dyplomowa znalazła po drodze kupca.

– Panie, to nie jest na sprzedaż, to nasza przyszłość! – rzuciłam przez zęby, sama nie wierząc w to, co mówię.

Rysikiem był wkład żelowy, przymocowany na gumie do życia. Pod wątpliwość można było poddać i inne mechanizmy, ale ku naszemu zaskoczeniu, wśród psioczenia naszego instruktora, praca została przyjęta.

– Panie instruktorze, ja na anglistykę, koleżanka na medycynę. Niechże pan będzie człowiekiem!

 Ta koleżanka, o której mowa, do obrony pracy przygotowała się tak, że mucha nie siada. Ja, gdy tylko dowiedziałam się, że za samo zaliczenie zadania do wykonania, jest dostateczny, nie kiwnęłam nawet palcem, by otworzyć zeszyt. Jaki zresztą zeszyt?!

Weszłam. Gdy zaczęłam się produkować, opowiadając jakieś niesamowite historie na temat stanowiska pracy, jeden z pięciu instruktorów nagle mi przerwał:

– Pani na studia humanistyczne się wybiera, prawda?

– Tak, oczywiście- potwierdziłam. Niczym w odruchu Pawłowa, reszta instruktorów odetchnęła z głęboką ulgą. Po dwóch sekundach panowała już zupełnie inna atmosfera; sielska, beztroska. No przecież wiadome było, że Iwona D. nie pójdzie na polibudę, luuuudzie! Aż pięciu lat potrzebowaliście, by to odkryć?!

Na tym zakończyła się moja historia z metrologią, mechaniką, rysunkiem technicznym, elektrotechniką, automatyką i pozostałymi dwunastoma przedmiotami ścisłymi. Mechanik ze mnie żaden, ale że to wszystko przeszłam…. jestem kimś więcej. Jestem Supermanem!

 Poniżej zamieszczam rysunek tokarki, bo wiem, że są w dzisiejszych czasach i tacy ignoranci, którzy pojęcia nie mają, czym jest tokarka. 

budowa tokarki