Ania Shirley – historia alternatywna

 

 

Drobna, bladolica dziewczynka stała w oknie i uważnie obserwowała, jak jej kolega, ciemnowłosy, zdrowo wyglądający Eddy, teraz nieco zdezorientowany, lecz z pewnością szczęśliwy, mości się na koźle, tuż obok woźnicy; mężczyzny w podeszłym już wieku, na co wskazywały jego białe włosy i niemal wyblakłe oczy, i o spokojnym obliczu, które mogło zdradzać takąż też cechę jego charakteru.
Eddyemu trudno było ukryć podekscytowanie, bo nie dość, że siedział na prawdziwym wozie tuż obok woźnicy, to jeszcze ów woźnica wiózł go właśnie go jego nowego domu. Ba! Do domu! to jest do miejsca zgoła innego, niż ten duży, surowy, odrapany przytułek dla sierot, w którym Eddy spędził ostatnie dwanaście lat – czyli całe swoje dotychczasowe życie.

 

W czasie tego niedługiego postoju, gdy woźnica cierpliwie i z pobłażliwością czekał, aż jego nowy pasażer uspokoi nieco emocje związane ze wszystkimi niewątpliwymi atrakcjami tego dnia, obserwatorka zajmowała nieustannie miejsce przy oknie. Tkwiła w nim nieruchomo, jakby z drugiej strony weneckiego lustra nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. A jednak błądzący wzrok woźnicy w pewnym momencie zatrzymał się na wysokości jej oczu.
Do spojrzenia szybko dołączył ciepły, uprzejmy uśmiech okraszony białym wąsem, który uniósł się lekko w tym przyjaznym geście.
– Panie Cuthbert, jest pan gotowy do drogi? – z podwórza wybrzmiało pytanie panny Miller, matrony tego przybytku.
Wskazany pan Cuthbert spojrzał porozumiewawczo na młodego towarzysza, a gdy ten z uśmiechem na buzi energicznie pokiwał głową, woźnica lekko szarpnął lejcami i uroczyście oświadczył:
– Zielone Wzgórze czeka!

 

I tak  dorożka wjechała w szpaler drzew, by długą chwilę później zniknąć w nim i całkiem możliwe, że cudownie, natychmiast przenieść się na tajemnicze Zielone Wzgórze, o którym wspomniał woźnica.

– Zielone Wzgórze… – powtórzyła cicho dziewczynka. – Ja bym nazwała je Mechoturkusowym Wzgórzem, jeśli ma oddawać odcień całej palety roślinności, która na pewno je tworzy! Inny kolor mają przecież listki krwawnika, a inny szałwii. Nie sposób coś nazwać po prostu zielonym!

 

Kolejne lata mijały małej obserwatorce na pożegnaniach. Następną wiosną ktoś przyjechał po Molly i Henryego, latem tuż przed żniwami adoptowano Charliego, i dwóch Arthurów, jesienią przyszła kolej na małą Charlotte, a zimą tuż przed świętami na cichą, słodką Madeleine i blondwłosą Cécile.
Tylko jej, prostej i nieciekawej Ani Shirley nikt nie chciał. Nikogo nie zainteresowała.
“Gdybym tylko miała jasne loczki, jak Cécile, albo miała na imię Madeleine!” – myślała sobie rudowłosa Ania.
A gdyby miała loki kruczoczarne i nosiła imię Kordelia, mieszkańcy całego Baldwin’s Corners biliby się o nią! Mało mówić! Wici o pięknej, czarnowłosej sierotce o romantycznym imieniu rozeszłyby się po całej Wyspie Księcia Edwarda z taką prędkością, że dziewczynka nie spędziłaby w przytułku nawet godziny!

Realia były jednak inne, dla rudowłosego podrzutka o jakże pospolitym imieniu, raczej niekorzystne.

 

Tak minęła zima. Wraz z wiosną nadeszły wieści.
– Andziu – zwróciła się do obserwatorki panna Miller. – Są dla ciebie dobre wiadomości. Za tydzień jedziesz do nowego domu.

Siedząca bokiem na krześle Ania zwróciła się cała  w stronę rozmówczyni, ignorując tę nieszczęsną Andzię, na rzecz wiadomości o wyższym priorytecie.

– Kto mnie chce?! Czyżby jakiś arystokrata, który okazał się być moim dalekim krewnym? Albo zaginiony, lecz najulubieńszy brat mojego papy? Może podróżował po świecie, bez możliwości zejścia na ląd z powodu niekończących się kwarantann w różnych zakątkach świata?

Panna Miller doczekała cierpliwie końca tych mrzonek, do których przywykła przez ostatnie siedem lat, kiedy to tak oryginalna wychowanka trafiła pod jej kuratelę.

– Zejdź na ziemię Andziu, choć  przez chwilę. W domu państwa Fielderów znowu urodziły się bliźniaki, ponadto pan Fielder nabył cztery jałówki, które trzeba regularnie wypasać. To będzie twoje zadanie.

– Jałówki czy bliźniaki?

– Jedno i drugie! Andziu, masz już piętnaście lat! Garnij się do życia, a się go nie bój! W przeciwnym razie skończysz raczej jako siostra zakonna, niż poważana żona jakiegoś bogobojnego yeomana. A tutaj, w Baldwin’s Corners jeszcze kilku takowych się ostało!

 

Ania struchlała. Już trzy razy ją adoptowano i trzy razy odsyłano, gdy po kolejnej, nieprzespanej nocy przy niemowlętach to ząbkujących, to chorujących na krup, słaniała się na nogach, niezdolna wykonać innej, choćby lekkiej pracy w gospodarstwie.
Ponieważ nie chciała przeżywać tego losu po raz czwarty, przygotowała plan. I zrealizuje go gdy pierwszej, nieco cieplejszej nocy, w blasku księżyca – odwiecznego sprzymierzeńca jej romantycznej duszy.

 

Trzy tygodnie później

 

– A kogo to licho niesie?! – Solidna postać żeńskiej natury zamaszyście otworzyła drzwi, z pewnością nie spodziewając się tego typu gościa.

– Dzień dobry, czy dotarłam do pensjonatu The King’s Arms?

– Tak jest. – Potwierdziła wspomniana postać.

– Nazywam się Ania Shirley i szukam pracy na kuchni. – Wyrecytowała.

– Dlaczego akurat u nas?

– The King’s Arms… kto nie chciałby pracować w ramionach króla? Czyż to nie dostojna, nad wyraz elokwentna nazwa? Mogę się jedynie domyślić delicji, jakie serwujecie przybyłym!

– Umie przyrządzać gulasz z kartoflami i karmelizowaną marchwią?

– Umiem o wiele więcej – przekonywała Ania.

– Tartę mięsną? Ciasto z rabarbarem?

– Powiem więcej – wtrąciła. – Umiem nadać tym daniom takie nazwy, które ściągną do pensjonatu klientelę z całego Nowego Brunszwiku! Za przykład podam ciasto z rabarbarem. Rabarbar, jakież to pospolite i nieociosane słowo! Zamiast tego proponuję Wiosenną tercję, a w miejsce mięsnej tarty, Zimową opowieść smaków.

 

– Panno Shirley, jest pani przyjęta. Proszę za mną, pokażę pokój na facjatce. A te włosy… – Kobieta rzuciła okiem na Anię, zatrzymując się na schodach. – Te panienki włosy, ściągną nam więcej irlandzkich klientów niż wymyślne nazwy deserów, proszę mi wierzyć!

 

 

Mijały kolejne lata. Gdy Ania po skończonej pracy siadywała na werandzie, by stamtąd kontemplować toczące się życie, wydawało się jej, że tego wcześniejszego w ogóle nie było; nie było nagłej śmierci rodziców, sierocińca, dzieci kolejno odprawianych do nowych domów. Jedyną towarzyszką, która pozostawała jej wierna była Griselda – dziewczynka z lustra. Z nią jednak dorastająca młoda dama rozmawiała coraz rzadziej, bo niemal wcale nie doskwierała jej już samotność; pracy na kuchni miała całe mnóstwo, towarzystwa jej nie brakowało z powodu licznej klienteli jak i niezwykle rozgadanej kucharki, Ady, która z racji wieku i doświadczenia naturalnie przyjęła rolę mentorki. Ada pochodziła z któregoś z krajów Europy i co rusz wcielała do karty dań nowe przepisy – tutejszym znaczy się, nieznane. Tak nauczyła swoją pomagierkę robić naprawdę udane podpłomyki z suszonymi pomidorami, a zadanie o tyle nie należało do najłatwiejszych, o ile Ania co rusz wpadała w zadumę.
Tak było i pewnego, naprawdę pracowitego piątkowego wieczoru, gdy największy salon w pensjonacie wypełnił się gośćmi, uciekającymi przed nadciągającym huraganem …

 

– Aniu, coś ty narobiła?! To ciasto wygląda co najmniej dziwnie! – Ada stała z jedną ręką zgiętą w łokciu i mocno opartą na biodrze, a drugą niedbale wskazywała na jej zdaniem, zmarnowany wypiek.

– Przepraszam moja droga Loksandro! Popełniłam wielki błąd, który zaraz postaram się naprawić, daj tylko w spokoju wyjść mojej wyobraźni na zielone pastwiska!

– Błędem jest to, że nazywasz mnie Loksandrą! Skończyłabyś już z tymi dziwnymi nazwami! – żachnęła się kucharka.

– Nic na to nie mogę poradzić droga Ado, że do złudzenia przypominasz mi kucharkę wszechczasów, Hestię swej familii! Byłabym rada, gdybyś kiedy towarzyszyła mi w miasteczku podczas seansu kina objazdowego! Może znów wyświetlą postać Loksandry! Gdy zobaczysz, ile macie ze sobą wspólnego, będziesz chciała, bym nazywała cię jej imieniem, choćby tutaj, w naszej kuchni! 

Ada roześmiała się, kiwając głową. Lubiła swoją pomoc kuchenną, choć za wytworami jej wyobraźni nadążyć nie potrafiła.

– To coś tam namąciła? – Kucharka pochyliła się z troską nad szeroką misą, w której ciasto zdawało się rosnąć z zawrotną prędkością.

– Ado, przez przypadek dodałam do ciasta na podpłomyki proszek, który zakupiłam wczoraj  u obwoźnego handlarza! Obiecywał, że podpłomyki zyskają piękną, złocistą barwę pokroju jakiejś indyjskiej przyprawy, której nazwa brzmiała tak egzotycznie, że nie mogłam się oprzeć zakupowi!

– Toż to najzwyklejsze drożdże! Ciasto najpewniej do wyrzucenia. – zawyrokowała Ada i szybko pogodziła się ze stratą. – Aniu, zaklinam cię dziecko, myśl, myśl na przyszłość! Mamy tam cały salon ludzi czekających na ciepły posiłek! Co zamierzasz z tym zrobić?!

 

Ania już prawie, prawie pogrążyła się w otchłani rozpaczy, lecz zanim udała się na jej dno, wzniosła wysoko podbródek i wydeklamowała fragment psalmu dwudziestego trzeciego:

– „Choćbym nawet szła ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś ty ze mną!” Niech Ada wyjdzie z kuchni i zostawi mnie z machinerią imaginacji napędzanej jakże rozpaczliwą desperacją!

Ada wyszła posłusznie, nie skupiając się w ogóle na ostatnim, wypowiadanym zdaniu. Niech się dzieje wola nieba!

 

 

Ania zakasała rękawy, chociaż nie wiedziała, jaki krok uczynić następnym. Mając w zanadrzu jedynie intuicję i szczyptę doświadczenia, posypała mąką blat. Na tak przygotowane „tło”, położyła rosnące ciasto. W tym miejscu jej pomysły skończyły się i dziewczyna przymknęła oczy jakby w osobistej modlitwie i  w cichej rozpaczy wsparła się rozłożonymi dłońmi o ową plastyczną klęskę. Gdy wyczuła, że kawałek ciasta jest wyjątkowo pod jej palcami zgodny i chętny do współpracy, zaczęła go najpierw spłaszczać, a chwilę potem walcować na wszystkie strony, aż po kilku minutach tego szału ukazało się jej jakby nagie płótno, gotowe na dalszy artyzm.
Wtem uznała, że pokroi go w kształt ciasteczek i gdy odwracała się, by z sąsiedniego blatu zabrać małą foremkę, trąciła nadgarstkiem stojący obok słoik. Gdy zobaczyła jego zawartość, syknęła niczym w bólu – to był przecier pomidorowy roboty Ady! Teraz niemal całkowicie straciła nadzieję i dalej zaczęła działać kompulsywnie; roztarła przecier na całej powierzchni cienkiego ciasta i wodząc wzrokiem po całej kuchni w poszukiwaniu dalszych idei, zatrzymała się na chłodni. Gdy otworzyła jej drzwiczki, okazało się, że jedyną rzeczą, która miała się w tej temperaturze najlepiej był ser z bawolego mleka.

 

Ania działając jak w transie, przeniosła go na blat roboczy i szybko rozdrobniła palcami, po czym posypała nim obficie ciasto. Jej zmysł estetyczny był jednak nienasycony, bo ciasto nadal wyglądało jak nieobrobione płótno. Kilka rundek po kuchni i kolejne znaleziska; zioła bazylii i oregano.
– A teraz ciut księżycowego pyłu – wyszeptała do siebie, niczym czarodziejka dokonująca niebagatelnej przemiany.

 

Gdy z ciastem nie dało się zrobić już nic ponad to, co zostało wykonane, Ania podjęła decyzję, by włożyć je do pieca i zobaczyć, co się stanie. Jeśli mieszanina okaże się niezjadliwa, sama, własnoręcznie wyłapie raki w rzece za młynem i dostarczy je na stół, zanim  ostatni ocaleniec z głodu wyzionie ducha na jej zmianie!

 

 

Po mniej więcej kwadransie nastąpiła chwila prawdy. Z duszą na ramieniu, wzywając Boga miłosiernego, Ania zbliżyła się do pieca. Zanim odsunęła drzwiczki, przełknęła ślinę jakby stała na krawędzi piekła, które gotowe było ją pochłonąć w każdej chwili.
Oprócz bijącego gorąca, dziewczę wyczuło przyjemną woń. Gdy ta już na dobre roztańczyła się w jej nozdrzach,  Ania Shirley wiedziała, że dzisiaj dziesiątki raków będą spać spokojnie.

 

Na blat wjechał nowy wypiek, a nad wahadłowymi drzwiami zarysowała się postać Ady, która pomału, w milczeniu zbliżała się do stołu miło wiedziona za nos nieznanym aromatem.
Jej oczom ukazał się kształtny, okrągły placek o nieco wyższych i przypieczonych brzegach, na których rysowały się nieregularne, pojedyncze bąbelki, a w środku było coś na kształt …

– To jeziorko, prawda? Widzi Ada to samo, co ja? – Ania przekrzywiła filuternie rdzawą główkę, skłaniając Adę do patrzenia na to dzieło pod tym samym kątem.

– Jakaś breja to jest, ale ładnie pachnąca breja! – przyznała Ada, nieco mijając się z punktem widzenia Ani.

– To jeziorko otoczone wydmami, w którym zechciało się zanurzyć całe zachodzące słońce!

– A te białe plamy? – wskazała niedbało palcem Ada na roztopioną mozarellę, nie dając się przy tym tak do końca wciągnąć w te fantasmagorie.

– To malutkie wysepki, które wyłoniły się z jeziora, by powitać słońce.

O świeże listki bazylii kucharka już nie wypytywała, może i chcąc sobie oszczędzić historii zahaczających o ogród Eden, czy coś w tym rodzaju.  

Ania wyczuwając wyraźną aprobatę ze strony wszystkich zmysłów Ady, zabrała się do krojenia ciasta. Tylko jak pokroić coś tak pięknego jak tarcza złotego zegarka? Jedynie dzieląc ją na godziny! Kreatorka tego kulinarnego ewenementu zgrabnie podzieliła go na osiem równych części.

– Jak to nazwiemy? – spojrzała na Adę, szukając wsparcia. – Jeziorko zachodzącego słońca? – zaproponowała w nadziei.

– Za bardzo powydziwiane. – Ada twardo stąpała po ziemi. – W moich stronach nazwano by to po prostu picea, czyli placek z mąki i wody.

– Ach, piza? –Ania upewniła się, że dobrze zrozumiała. – To ja dodam jedno zet więcej i powstanie melodyjny dźwięk, posłuchaj: pizza! Czy ta melodia Ado, nie zaprasza cię do jakiegoś żwawego tańca, na przykład polki?

– Przyznaję, że nie. – Ada nie pozostawiła złudzeń. – Lecz z pewnością zaprasza mnie do stołu! Aniu, jedziemy z  tym do salonu! Nie ma na co czekać!

 

Gdy pierwsza porcja nowego wypieku spotkała się z niesłychaną aprobatą gości, Ania wraz z zachęconą do działania Adą, powtórzyły ten nowy modus operandi jeszcze sześć razy, za każdym razem przyjmując lawinę podziękowań, w odgłosach wdzięcznego cmokania i pomlaskiwania.

Tamtego dnia Ania Shirley zapoczątkowała nową erę w pensjonacie  The King’s Arms; goście zaczęli przybywać z różnych stron Kanady, aby spróbować całkiem innowacyjnych  bukietów smaku, którymi ich częstowano, a które nabierały coraz to nowszych kompozycji; czasem kucharka dodawała świeżo zebranych grzybów, czasem nieco szynki, albo cebuli, a czasami wszystkiego naraz. Cokolwiek to było, w lokalnej prasie cała jedna kolumna była już zarezerwowana na ochy i achy smakoszy pojawiających się w The King’s Arms, który to przybytek z czasem przemianowano w miejscowej nowomowie na The King’s Belly.

Ania z pomagierki stała się nie tylko główną kucharką, uczącą innych sztuki pizzowania, ale i miejscową osobistością – niech się zasiedziała na wspomnianej werandzie z kartką papieru i ołówkiem, a już przechodnie pytali w żartach, czy wymyśla nowy przepis kulinarny, albo co im dzisiaj „odpizzuje” na podwieczorek!

 

Pewnego jesiennego popołudnia, gdy pensjonat jaśniał już pomału blaskiem świec i przyciągał żywym ciepłem palenisk, a pierwsze, kolorowe liście coraz śmielej trafiały pod drzwi, Ania kończyła właśnie kolejne kulinarne dzieło, nie mogąc doczekać się chwili prawdy. Właśnie przygotowała nóż, by sprawdzić, czy jej wizja się ziściła. Pomału wbiła czubek ostrza w sam środek brązowego ciasta i po chwili na jej ustach zagościł dyskretny uśmiech.
– Udało się. Jest idealny. – pomyślała i zrobiła kolejne nacięcia. – Brownie. Będziesz się nazywać brownie. – zdecydowała, pozwalając temu słowu umościć się w jej ustach bez zbędnych fanfar i ozdobników.
W ciągu ostatnich kilku lat pracy u boku Ady doceniła prostotę wierząc, że najlepiej przemawia do ludzkiej duszy, niż jej wymyślne nazwy. I tak w istocie było, co potwierdzała renoma, jaką Ania zyskała wśród mieszkańców wielu miast i miasteczek.

 

 

Tamtego jesiennego popołudnia, zaraz po tym, jak oczekującej w napięciu Ani ukazała się brązowa lawa wypływająca ze środka ciasta, w głównym salonie, tuż przy kominku zajął miejsce pewien dostojny jegomość. Świadom tego, jak bardzo zajęta jest osoba, do której przyjechał i nad jak ważnymi rzeczami pracuje, czekał cierpliwie, czytając poezję Johna Donne’a, którą miał ze sobą.
Nie zajęło Ani zbyt długo zauważyć jasne, szlachetne lico rosłego mężczyzny, który poszczycić się mógł włosami gęstymi jak burzowa chmura i czarnymi jak węgiel, na potrzebę okoliczności jednak ujarzmionymi jak się należy. Długo się nie namyślając, pewnym, acz nieco tanecznym krokiem podeszła do niego, przedstawiając się i w owym geście wyciągając dłoń:
– Dzień dobry panu, nazywam się Anna Shirley, czy jest coś, co mogłabym dla pana tu i teraz zrobić? – Gdy wypowiedziała te słowa, rzuciła okiem na książeczkę, którą trzymał w ręku. – O, John Donne. Jest pan miłośnikiem jego poezji? – zapytała.

Mężczyzna utkwił w niej wzrok i wyrecytował:

– „Przebóg, głowię się, cośmy ty i ja robili przed zakochaniem.”
– …”czyśmy jeszcze ssali z piersi Natury dziecinne napoje? Lub w grocie Siedmiu Braci Śpiących spali?” – Kończyła Ania, a jej uśmiech stawał się coraz szerszy wraz z każdym kolejnym słowem.

Gdy wydeklamowali połowę wiersza, Ania zapragnęła poznać tożsamość jegomościa.

– Czy mogę poznać pańską godność? – zapytała w lekkim oczarowaniu.
– Blythe. Gilbert Blythe! – skonstatował z uśmiechem.
– Co pana tutaj sprowadza?
– Pani twórczość. Ta od kuchni, że tak powiem – wyjaśnił i kontynuował, nie czekając na reakcję: Jestem wydawcą książek i mam ochotę wydać książkę z pani przepisami, które stały się sławne zdaje się aż po Neapol! Słyszałem, że w Italii zajadają się tym pani przysmakiem na drożdżach.  Mój dobry znajomy prowadzi redakcję, wydaje periodyk  kulinarny i proszę sobie wyobrazić, że tydzień w tydzień dostaje mnóstwo zapytań od lokalnych tu Włochów, czy mogą liczyć na szkołę gotowania z panią! Koniecznie chcą podpatrzeć panią w kuchni!

Ania słysząc to, rozpromieniła się, a jedynym tego objawem były podnoszące się lekko policzki. Całą paletę emocji postanowiła jednak skrzętnie ukryć, bo pozostawał jeden problem.

– Panie Blythe, ja pana nie znam. Nie wiem, czy jest pan godzien zaufania . – Ania stała się nagle Anną. – Nie wiem nawet, skąd pan pochodzi i kim jest pańska rodzina.

– Możemy temu zaradzić. – Gilbert  Blythe był przygotowany na każdą ewentualność. – Jeśli pani pozwoli, zabiorę ją w swe rodzinne strony, na Zielone Wzgórze, gdzie pozna pani moją matkę, Marylę Blythe, osobistość znaną nie mniej od pani, słynącą z najlepszego soku porzeczkowego na wyspie, którym z pewnością panią uraczy, i to już w progu!

Ania mieliła każde słowo Gilberta w swoich myślach. Podobało się jej to, co mówi i jedna rzecz, a właściwie dwie kołatały się jej po głowie.

– Zielone Wzgórze… – myślała na głos, zadumana. – Znam tę nazwę! I chętnie zastąpiłabym ją nową, mniej pospolitą, jak:

– Mechoturkusowe Wzgórze – dokończył rozmarzony pan Blythe. – To samo powtarzam rodzicom; nasze połacie wraz z tonią otaczających je jezior i stawów przypominają raczej iskrzące się w promieniach wschodzącego słońca kryształki turkusu spoczywającego na mchu, aniżeli po prostu zieleń!

Serce Ani rosło. Nie namyślając się długo, szybko przeszła do kuchni i po chwili wróciła z niej, w obu dłoniach trzymając płaski, choć nieco kraterowaty placek.

– A czy ten twór nie przypomina panu jeziorka otoczonego wydmami, w którym zechciało się zanurzyć całe zachodzące słońce? – pytała z nadzieją.

– To dzieło pani szlachetnych niczym pianistki rąk, przypomina mi raczej lustrzane pani odbicie; dwa jasne lica i bursztynową koronę myśli, oddającą się kąpieli podczas opadania ognistej kurtyny dnia.

 

Ania zastygła z lekko rozwartymi ustami. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziała co powiedzieć. Po raz pierwszy w swoim życiu została świadomością gdzieś pomiędzy jednym oddechem, a drugim. A może już nie oddychała ziemskim powietrzem? Może była niesiona uderzeniem jakiegoś kosmicznego powiewu, który miał dla niej jedno tylko przeznaczenie: ramiona Gilberta Blythe’a?

– Jestem gotowa na wizytę na Zielonym Wzgórzu. – Uznała  z pokorą.

– Widać stamtąd malownicze wschody i zachody słońca… – dodał Gilbert.  

– Czym jest słońce w obliczu klejnotów, które wytworzyła pańska wyobraźnia i wysypała ustami? „Ty słońce, jesteś tylko w połowie tak szczęśliwe jak my!” – powtórzyła za znanym poetą.