Czwartek dwunastego

 

 

Środa minie, tydzień zginie – czy jest bardziej prawdziwe stwierdzenie? Popatrzcie, w jakich my ramach żyjemy; ramach, w których dzielimy nasze życie na siedem części i każdej nadajemy emocjonalne znaczenie w zależności od tego, co nas czeka. Nie ma wolności wyjścia poza ramy! Nie ma pójścia pod prąd stwierdzeniem „A ja kocham poniedziałki!” albo „Niedziela wieczór to mój ulubiony czas!”. Nie. Bo od mniej więcej siódmego roku życia wraz z założeniem nam na plecy zbyt ciężkiego tornistra, wepchano nasz sposób myślenia w te siedem podziałek. I tak zostaliśmy.

A ja Wam powiem przekornie, że każdy mój dzień może być tak samo dobry, albo tak samo zły – taflowo. Co przez to rozumiem? No tafla to powierzchnia zewnętrzna jedynie, widoczna – dla kogoś o duszy z co najmniej potrójnym dniem, mało istotna. Zatem taflowo mogę mieć dzień zły (ból kręgosłupa, jelitówka, ulewa zalewająca komin, lub te wszystkie rzeczy naraz) ale ten prawdziwy dzień – ten wewnętrzny, ten mój interior może być nieustannie rozświetlony spokojnym, żółtym światłem, lasem w środku.

 

 

 

Dwie rzeczy z pewnością przyczyniają się do tego stanu rzeczy: czytanie książek i pisanie książek.
Ostatnio robię dużo jednego i drugiego, a zapowiada się jeszcze więcej, bo w natarciu mam kolejną książkę (a pomysły na co najmniej cztery kolejne!) i pomału zabieram się za research.
Będzie to młodzieżówka, zatem dla bumera takiego jak ja, nie lada wyzwanie, bo już dawno wypadłam nie tylko ze słownika gwary młodzieżowej, ale i obecny tok myślenia jest mi zupełnie obcy. Przykład:
Kiedyś: mieć jak najszybciej 18 lat i wynieść się z domu.
Teraz: nie mieć nigdy 18 lat i na zawsze pozostać w domu.

 

Wiecie, że obecnie pracodawcy zmieniają podejście do współpracy z tak zwanym pokoleniem Z w kwestii komunikacji? Otóż gen Z jest wychowane na sms-ach, na pisaniu ogólnie, nie na rozmowie telefonicznej. Nie chcą rozmawiać, nie odbierają, gdy się do nich dzwoni, tylko wysyłają wiadomość tekstową. Co ja na to? WRESZCIE! Robię to samo od lat, a jednak ludzie, którzy mnie przecież dobrze znają, z uporem maniaka próbują się ze mną porozumieć, dzwoniąc. I jeszcze chcą natychmiastowej decyzyjności! Luuudzie! Tak nie idzie! To trzeba usiąść i na spokojnie pomyśleć, zastanowić się, powspółpracować z terminarzem i własnymi przekonaniami.
Nic mnie nie kosztuje tyle chrześcijańskiej miłości, jak odbieranie telefonu! Męczę się strasznie, ale zachowuję fason, ostatecznie i tak zwykle wieńcząc: Wiesz co, przemyślę to i napiszę do ciebie.
Bo ja pisać lubię , już wspominałam. 

 

Kiedyś chciałam zadowolić wszystkich, odpowiadać na pęd tego świata i godziłam się przez telefon na wszystko; Jasne, tak, nie ma sprawy!
A potem myślałam po nocach, jak to odkręcić.
Zmądrzałam i obecnie zachowuję się jak gen Z, za co owej grupie jestem wdzięczna, że masowo przeciera szlaki w tym względzie. Więcej pisania, mniej gadania! Ot hasło tej epoki!

 

 

 

No to zaczynam pisać. Ba! Jak ja zaczynam pisać! Od tygodnia uczestniczę w kursie pisania, gdzie moje prace są poddawane krytyce zarówno surowej, jak i całkiem sprawiedliwej.
Za każdym razem jednak, za każdym razem odkąd piszę, odkąd chcę coś napisać, co kotłuje się w moich trzewiach i muszę się od tego uwolnić, zasiadam przed pustym ekranem, dokumentem Worda, gapię się w raz po raz pulsujący kursor i ogarnia mnie przerażenie. I myślę sobie: NIC nie napiszę!! Niczego już nie wymyślę, nie potrafię, nie jestem w stanie!! To koniec.

A potem wystukuję pierwsze, krótkie wyrażenie. Coś w stylu:
„Drobna, bladolica dziewczynka”  i ciągnę historię dalej:
„Drobna, bladolica dziewczynka stała w oknie i uważnie obserwowała, jak jej kolega, ciemnowłosy, zdrowo wyglądający Eddy, teraz nieco zdezorientowany, lecz z pewnością szczęśliwy, mości się na koźle, tuż obok woźnicy; mężczyzny w podeszłym już wieku, na co wskazywały jego białe włosy i niemal wyblakłe oczy i o spokojnym obliczu, które mogło zdradzać takąż też cechę jego charakteru.”

 

Nadal przerażona i przekonana, że na tym zakończy się praca mojej wyobraźni, staję z boku tej sceny. Jestem już pełnoprawnym obserwatorem i opowiadam, co widzę:

„Eddyemu trudno było ukryć podekscytowanie, bo nie dość, że siedział na prawdziwym wozie, tuż obok woźnicy, to jeszcze ów woźnica wiózł go właśnie go jego nowego domu. Ba! Do domu! Czyli do miejsca zgoła innego, niż ten duży, surowy, odrapany przytułek dla sierot, w którym Eddy spędził ostatnie dwanaście lat – czyli całe swoje dotychczasowe życie.”

 

Na tym etapie już wiem, że jest nadzieja na dorysowanie losu głównych bohaterów. Już wiem, gdzie mniej więcej każdego z nich umieszczę i z czym za chwilę się zmierzy. Co będzie w kolejnym rozdziale? Nie wiem. Boję się jak w tej zamierzchłej chwili pulsującego kursora. Bo od tego momentu w mojej czasoprzestrzeni mija cały wiek. Eddy cały mój wiek czekał na odjazd swojej dorożki, a bladolica dziewczynka zastygła przy oknie na stulecie.
W końcu pozwalam się jej ruszyć, wysyłam w nieznaną dotąd drogę tak, by sama ją sobie wymyśliła – dziewczynka wpada na pomysł i go realizuje. Mnie potrzebuje jedynie do opisania dalszej opowieści.

Chcecie posłuchać?