Tel Aviv i Jerozolima po mojemu. – cz. 2

…. To był niekwestionowany cud techniki – elektryczna hulajnoga! Tego dnia przez sam bulwar Rothschild przejechało ich jeszcze mnóstwo; z zawrotną jak na hulajnogę prędkością (bo nawet 30 km/h) a ja zaczęłam być bardziej ostrożna idąc aleją, niż bywam zwykle.
Wtedy też do nas doszły dwie rzeczy: że w Polsce powinniśmy postawić na elektryczne środki transportu, zwłaszcza tak proste jak hulajnoga czy rower. A po drugie, że taka elektryczna hulajnoga to odpowiedź na całe to nasze chodzenie! Że moglibyśmy zaopatrzyć się w takie hulajnogi i jeździć (z) nimi po świecie! Niestety, jak się już dowiadywaliśmy, byłby problem z przewozem samolotem.  Ale temat jest jak najbardziej rozwojowy!

 

Nie wiem, który to już raz, szliśmy właśnie Shalma Road, udając się na dworzec autobusowy. Wybieraliśmy się do Jerozolimy, gdzie podobno jest średnio 5 stopni mniej. Pogoda w TLV była doskonała – oto co mogę na ten temat powiedzieć. Po prostu w punkt; ani chłodno, ani gorąco; słońce, jasne niebo, przyjemny wiatr.

 

Po ponad godzinie jazdy dotarliśmy do Jeruzalem; kierowca wysadził nas na szczycie – na Haneviim Street.
– Przepraszam, gdzie jest Haneviim Street? – zapytałam przechodzącego chłopaka?
– To jest Haneviim Street! To bardzo długa ulica – odparł – O jaki obiekt wam chodzi?

Wyjaśniłam dokąd zmierzamy i dokładnie tam zostaliśmy pokierowani – w kierunku Bramy Damasceńskiej.

– Tu miało być zimniej niż w Tel Avivie, a jest jakby cieplej. – zauważyła moja druga połówka.

I tak było. Przez jedną dobę. Następnego dnia wszystko miało się zmienić. Ale wszystkie zmiany zaczęły się już przy zameldowaniu w hostelu….

– Jesteście z Polski? To mam dla was ekstra pokój, bez żadnych dodatkowych opłat. To wyjątkowe luksusy, ale ja nie wezmę od was ani grosza więcej. – odrzekł recepcjonista. I tak nie zamierzałam płacić jakby co, miałam na zamówieniu jasną kwotę. A hasła tego typu jakoś intuicyjnie odbieram jako manipulację. Moja intuicja nie rozminęła się zbytnio z prawdą. Po kilku minutach wchodzenia na coś, co można spokojnie nazwać strychem – przybudówką, w której na czas wizyty gości trzyma się brzydkie dzieci, otwarły się drzwi naszego przybytku – stanęliśmy szturchając się, gdyż pokój był tak mały. Łóżko wetknięte między jedną ścianę a drugą, szafka służąca do nie wiedzieć czego i hit naszego „apartamentu”; łazienka! A i owszem! Z miejscem na prysznic (czyli wężem prysznicowym) oraz ZBIERAKIEM WODY! Patrzcie, Grecy mają to samo, a nie wpadli na to, żeby postawić gumowy zbierak wody do okien, co by się woda nie rozpryskiwała po całej łazience! Plus na palestyńską inwencję! I to by było…. Tyle z plusów.
W tym hostelu postanowiliśmy po prostu przetrwać.

 

Stare Miasto, które było dosłownie w sąsiedztwie, postanowiliśmy sobie zostawić na kolejny poranek. Ale przed nami był cały dzień, cały wieczór…. obchodziliśmy stare Jeruzalem jak się tylko dało, ale w końcu i tak przypadkiem wylądowaliśmy w jego murach. Nagle zaczęliśmy iść Via Dolorosa, napotykając liczne kramy, sklepy z …. chciałam napisać „z pamiątkami” ale de facto było tam wszystko. Wyszliśmy Bramą  Jafską, od strony części chrześcijańskiej. Co jakiś czas mijaliśmy uzbrojonych żołnierzy.
I znów pytanie:   Czy Jerozolima to bezpieczne miejsce?
Cóż, jedynie dzięki uzbrojonym żołnierzom – rzekłabym. Dopóki się „sprawiedliwość i pokój” nie pocałują, (Psalm 85:11) to miejsce będzie w konflikcie. I tę atmosferę da się wyczuć na każdym kroku. W Tel Aviv była sielanka. Jerozolima to inna bajka. My mieszkaliśmy blisko Bramy Damasceńskiej, w  dzielnicy muzułmańskiej – na granicy konfliktu dwóch światów.  To właśnie obok owej Bramy było największe skupisko żołnierzy. Ale.. wracając do hostelu: ubrani w pełnym rynsztunku zasnęliśmy, by rano w końcu zacząć zwiedzać Jerozolimę!

 

Przegryzając ostatni kęs śniadania kupionego u ulicznego sprzedawcy ni to bajgli ni to bagietek (dobre; cienkie z solą i ziołami do posypania) wkroczyliśmy do bram historycznego Jeruzalem! Tym razem chciałam wiedzieć gdzie idę, by niczego nie przeoczyć! I tak się składa, że kupiliśmy bilety. Ogólnie zwiedzanie Jerozolimy nic nie kosztuje, ale mój mąż wymyślił opcję: zwiedzanie murami miasta. I muszę przyznać, że był to strzał w dziesiątkę! Bo tak: są dwie trasy (obydwie w cenie jednego biletu, 18 zł/os.) „w prawo” i „w lewo”. My zaczęliśmy iść w lewo….tak na dobry początek. I miało nam to zająć kolejne dwie godziny…

 

I tak zaczęłam obserwować świat.  Patrząc w lewo, obserwowałam ulicę, z której przyszliśmy, a potem dalej…. Coraz większy tłok, jednostajnie ubrani ludzie i wszystko opisane po arabsku. Ale gdy patrzyłam w prawo, do środka – zobaczyłam coś, czego się nie spodziewałam. No bo tak:

Hen dawno temu gdy Jerozolimę sobie jedynie wyobrażałam, miałam taką jej wizję, że ludzie to tam chodzą na kolanach. Że takie święte miejsce. Tymczasem szłam jej murami i patrzyłam na chodzące po dachu luzem kury. I na liczne zardzewiałe anteny satelitarne, na zaniedbane podwórka – i te całkiem zadbane patia, na których zakonnica ubrana na biało wiesza pranie. I na ogródki. I na duże boisko do koszykówki … gdy w oddali zamajaczył meczet ze złotą kopułą. I –wydawało by się – kamienna góra z powtykanymi gdzieniegdzie zielonymi drzewami. A to wszystko skąpane w porannym słońcu. Ale przede wszystkim obserwowaliśmy zwyczajne życie.

 

Podobnie jak następnego dnia, gdy zdecydowaliśmy się przejść całą Drogę Krzyżową. Sprawę potraktowałam umownie – nikt przecież nie wie gdzie dokładnie Jezus upadł, gdzie był sądzony, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że Jerozolima zdążyła od tego czasu przejść z pięćdziesiąt razy z rąk do rąk, zostać kilka razy zrównana z ziemią i odbudowana. Zresztą, realny poziom pierwszej świątyni widać dopiero…w podziemiach. Jest o około 7 metrów niższy niż obecny!

 

Zatem Via Dolorosa. Zaczęliśmy iść, mijając kolejne stacje – po pewnym czasie straciliśmy z oczu cyferki oznaczające je i kierowaliśmy się po prostu do przodu. Weszliśmy do dzielnicy muzułmańskiej, w wąskie, ciemne  uliczki. To wróciliśmy  znów na trasę, idąc kamienną ścieżką, potem kamiennymi schodami końskimi. Życie toczyło się zapewne tak samo jak wtedy gdy szedł nią Jezus, swoją ostatnią drogą na krzyż; dzieci szły Via Dolorosa do szkoły, handlarze handlowali, obok z saloniku kobiety robiły sobie paznokcie.
– Może chce pani koronę cierniową?
Nie, dziękuję. Dzięki Bogu … JA nie muszę jej zakładać. ON to zrobił za mnie.

 

Przechodzimy całą Via Dolorosa i wyszedłszy stamtąd, próbujemy się podzielić wrażeniami.
– Czułeś coś specjalnego?  – Nic. A ty?   – Też nic.

Tak wieloletnie wyobrażenia o własnych emocjach zderzyły się z rzeczywistością. Przez lata wyobrażałam sobie, co będę czuć, będąc w tym samym miejscu co Jezus, chodząc tymi samymi drogami.   I gdy przyszło co do czego, poczułam wielkie NIC. Za to dobrze pamiętam moment gdy Jezus „wyprowadził się” z Jerozolimy i zamieszkał w moim sercu, wnętrzu. To miejsce jest moją Jerozolimą, a tak prawdę mówiąc, to mam nadzieję, że którąś z licznych, izraelskich, kwitnących dolin.

Chodząc licznymi uliczkami i zakątkami miasta zastanawiałam się, ile razy Jezus czy jego uczniowie, bliscy, pogubili się w nich; można tam chodzić wiele dni i stale odkrywać coś nowego! Ile razy, unikając tłumów i złowrogich spojrzeń Jezus szedł w odwiedziny do kogoś, dachami?
My też wylądowaliśmy na dachu – i to całkiem za darmo :- ) Śmieję się, bo błądząc po uliczkach, nagle wyszedł nam naprzeciw uśmiechnięty, młody człowiek, który powiedział mniej więcej:
– Chcecie zobaczyć Jerozolimę z dachu? Chodźcie za mną, pokażę wam!

 

Ucieszeni, poczłapaliśmy za nim, a on wyprowadził nas na dach, po czym nie powiedział jakby to ktoś zrobił  „Enjoy!” ale „Tip, tip tip” – okazując przy tym jeszcze zniecierpliwienie! Wkurzył mnie.  I jak tu wierzyć w bezinteresowną dobroć?! Nie dałam mu ani centa – „jeśli chcesz pomagać, pomagaj, a nie oczekuj zapłaty”. Gdy zareagowałam nie tak, jak tego oczekiwał, odszedł obrażony.
Ech te Żydki…. Dobrze o nich mówią: mają żyłkę do interesów skubańce!

 

Zresztą, to nie jedyny taki przypadek. Handlarze wzdłuż Via Dolorosa sprzedadzą ci własną matkę. Cen nie ma nigdzie napisanych – jesteś zapraszany do sklepu by wszystko dokładnie pooglądać i tam, po przeprowadzeniu wywiadu (główne pytanie: skąd jesteś) zostaje ci przedstawiona cena. Oczywiście 40 szekli za drewniany krzyżyk uznajesz za zbyt wygórowaną i już chcesz opuścić ten przybytek, gdy dowiadujesz się, że jeśli kupisz krzyżyk plus magnes na lodówkę to zapłacisz jedyne 100 szekli za wszystko! Nadal za drogo? Sprzedawca dorzuci do tego ozdobny korek do butelki na wino, a ponieważ jesteś z Polski, a on ma sentyment, za wszystkie zakupy on weźmie tylko 200 szekli! Najlepszy sklep, nigdzie tak tanio nie kupisz!
Cóż, nie tylko Żydzi mają żyłkę handlową. Ja też ją mam :- ) Po jakże emocjonalnych negocjacjach wyszłam z rzeczami, na których mi zależało i udaliśmy się w górę, w kierunku Nowego Jeruzalem.

 

Nie, nie przypomina tego z biblijnych opisów, to dopiero nastąpi – ale nowe miasto jest całkiem, całkiem; zadbane, szerokie, tradycyjne i nowoczesne zarazem, jasne o zmroku, z jednym tramwajem – kością niezgody, pełne sztuki, ciekawych pomysłów, pełne ortodoksów, którzy czują się tu znacznie bardziej „u siebie” niż na granicy autonomii palestyńskiej.  A gdy zejdziesz z trasy – pełne dyskretnych ogrodów, drzewek mandarynkowych i cytrynowych. Nowe miasto jest zdecydowanie pełne – mam wrażenie – swobodniejszego  życia, co doskonale widać na targu Mahane Yehuda.
Kilogramy chałwy, baklavy, kadaifi przyprawiały mnie o niekończący się ślinotok. Do tego doszły, wraz z pierwszym krokiem na bazarze, zapachy przypraw, ziół, suszonych owoców, na bieżąco robionych humusów, placków i wypiekanych chlebów.

 

Jerozolima. Powrót do starego miasta.
Tym razem wycieczka „w prawo”. Okazało się, że bilet na mury miasta można wykorzystać w ciągu 24h. I my zdecydowaliśmy się tym razem podążyć w drugą stronę. Co tam zobaczymy?
Coś długo nie mogliśmy wejść metalowymi schodami na mury miasta. Zastanawiałam się co jest powodem. No i okazało się, że przed nami szła wycieczka szkolna – jeden z chłopców spanikował – gdy zaczął wchodzić po szkielecie schodów, zobaczył pod sobą mury amba fatima – nie wejdzie. Został na schodach. Po długich negocjacjach jedna z nauczycielek okazała się być skuteczna.  Ostatecznie wyprzedziliśmy grupę, a ja idąc murami pomyślałam: Biedny chłopak! Jeszcze nie wie, że to  dopiero początek jego lęków , hi hi hi :- ))
Spacer wzdłuż murów był super, ale były miejsca ciasne, takie na jedną osobę – poniżej dużo miejscami  w dół – oczywiście człowieka chroniła solidna metalowa barierka, ale ktoś z lękiem wysokości lub z lękiem –bliżej – nieokreślonego- ale- stałego  zagrożenia zdrowia i życia nie ma na murach lekko :- ) Idąc, obserwowaliśmy Jerozolimę tym razem z drugiej strony ; cmentarz ormiański, powstawanie zabytków, wzgórza i doliny. Do jednej z nich niechybnie zmierzaliśmy. Nasz spacer zakończył się tuż przed wejściem na ścianę płaczu. To tam – pomyślałam – Żydzi się tak umęczają. A mogłaby być to ściana płaczu – ale z radości! Kwestia jednego wyboru, który stale odrzucają. Zaczęliśmy się zbliżać do tego magicznego miejsca. Przede mną ukazał się kawałek muru – który już znałam ….

 

Cdn.