Zbliżamy się do świąt, jak i końca roku wielkimi krokami. Dziś wychodzę z propozycją, by robić je razem – towarzyszcie mi tutaj, na blogu. Czujcie się zaproszeni do czytania i słuchania, bo wszystkie posty okołoświąteczne będą miały nie tylko specjalny znacznik na zdjęciu (gałązka ostrokrzewu) ale i wersję audio.
Jeśli chcecie być na bieżąco, zapraszam na dół, do newslettera – zapisani czytelnicy już wiedzą, co się święci!
Zaczynamy. Kliknij, jeśli wolisz wersję audio.
Czy nie odnosicie wrażenia, że kiedy mija lato, zaczyna się jesień, zaczynamy do czasu podchodzić trochę jak rdzenny lud z Mali – Dogonowie? Ci ludzie nie mają liniowego postrzegania czasu, a cykliczny. W dużym skrócie: oni postrzegają wydarzenia jako nie jednorazowe, ale powracające, tworząc ciągłe kręgi, które mogą się na siebie nakładać. Czas jest traktowany jako proces, który powtarza się w różnych formach, np. zmiany pór roku, fazy księżyca czy cykle życiowe (narodziny, śmierć, odrodzenie). W takich kulturach często czas jest powiązany z naturą, religią, rytuałami i kosmologią, a przyszłość nie jest postrzegana jako coś nieznanego i oddzielnego, lecz jako część większego cyklu.
To znaczy, że oni nie odliczają czasu tak jak my, ludzie tak zwanego Zachodu, postrzegający czas jako ciągłą, nieprzerwaną sekwencję, w której wydarzenia następują jedno po drugim w sposób nieodwracalny. Przez nas czas jest traktowany jak linia – ma początek, przebiega przez teraźniejszość i zmierza w stronę przyszłości. To podejście jest oparte na koncepcji, że czas jest miarą zmiany, a każda chwila jest niepowtarzalna i nie wraca.
Otóż im bardziej mija lato, tym nasze myśli zaczynają krążyć wokół świąt Bożego Narodzenia i przygotowań do nich, czyż nie? Dlatego stajemy się jak Dogonowie.
Wspominałam Wam w newsletterze o Ali; kobieta, która potrafi w kwietniu napisać: „Do Bożego Narodzenia zostało X dni”. Ja z kolei mam tak z moimi ukochanymi świętami – Wielkanocą i przyznaję, czekam na nie, choć to tak naprawdę święta Bożego Narodzenia są najbardziej angażujące, bo w grę wchodzą nie tylko problematyczne potrawy, jak karp, którego trzeba zdobyć i znaleźć na niego sposób, piernik, który wymaga dłuższego zabiegu (o ile jest piernikiem prawdziwym) choinka, jak i prezenty, którymi się chętnie obdarowujemy. Trzeba pomyślunku: co, komu, jak to zdobyć. Aura za oknem też nam nie sprzyja, człowiek niechętnie wychodzi z domu i tarabani się do sklepów w poszukiwaniu dóbr wszelakich.
I o czym ten post? A o czekaniu.
W czasach dzisiejszych niemal na nic nie musimy czekać ( no, prócz wizyty u lekarza na NFZ i opóźnionego lotu) wszystko mamy szybko, od ręki. Gdy zamawiamy paczkę Inpostem, ona jest obecnie w ciągu 2- 3 dni!
Na szybkie jedzenie nie trzeba czekać dłużej niż kilka minut, na damsko-męskie „spotkanie biblijne” również; odkąd rozluźniły się konwenanse, to jak ten fast food – aż chciałoby się rzucić sarkazmem, że te sławetne trzy randki są jakimś starodawnym pomysłem, jakąś pradawną chęcią zachowania obrządku.
Macie w szafach ubrania na wyjątkowe okazje? Niekoniecznie zabawę sylwestrową czy wyjścia na ślub? Macie „specjalną zastawę”, którą wyciągacie na te wyczekane, wyjątkowe chwile? Specjalne perfumy?
Gdy byłam dzieckiem, w naszej domowej szafie były ubrania i buty „zwykłe, codzienne” i te „do kościoła”. Wiele półmisków, kieliszków i talerzyków widywałam tylko kilka razy w roku – gdy wyjeżdżały na stół, solidnie wypucowane. Miały wtedy swoje „pięć minut”.
Mieliśmy też herbatę i kawę „na specjalne okazje” jak i takowe alkohole w barku. Podobnie było ze słodyczami – ciasto domowe robiło się w każdą sobotę, ale czekoladki w szeleszczącym, pozłacanym papierku zdobiły (i kusiły!) mały koszyczek z grubego kryształu i były „od święta”.
Rodzice opowiadali, że ich znajomi mieli nawet dwa domy! Ten na co dzień i ten od święta. Naprawdę! Tego „odświętnego” dorobili się w „Czikago” na emigracji, był wybudowany za dolary i otwierało się go tylko dla gości. Stał na posesji tuż obok tego „codziennego użytku”.
Ten ostatni przykład wydaje mi się pewną smutną metaforą – dom zawsze wydawał mi się miejscem pełnym życia, wymiany energii, miejscem praktycznym, do mieszkania po prostu, nie do zbierania kurzu niczym figurka na półce. To jakby mieć huskyego i zostawiać go na kanapie. Strata potencjału.
Natomiast kwestia czekania, odświętności to ciekawa sprawa. Jest ściśle związana z odmierzaniem czasu, a do tego kiedyś właśnie służyły i nam, różne rytuały i obrzędy. Wydaje się, że sama przyroda nas cicho przekonuje o tym, iż ma to sens i całe nasze życie jest pewnym, powtarzającym się rytmem; księżyc krąży wokół Ziemi w cyklu trwającym w zaokrągleniu 28 dni przez cztery kwadry. Rośliny rosną zgodnie z cyklicznymi zmianami pór roku. Podobny cykl życia przechodzą owady. Mamy cykliczną migrację zwierząt, ruchy wody (przypływy, odpływy), ludzka ciąża rozwija się 9 miesięcy, i w końcu mamy cztery pory roku.
Dawniej, jako społeczności ludzie żyli ściśle i zgodnie z prawami natury, bo to zapewniało im przetrwanie.
Dzisiaj w dobie industrializacji, konsumpcji i dóbr, których już nie musimy sami w pocie czoła zdobyć i zaplanować ich przechowywania, wydaje się, że nie potrzebujemy takich zabiegów jak czekanie, a następnie obrzędy.
A jednak kupujemy
Kalendarze adwentowe – po co?
Moim zdaniem jest to związane z potrzebą człowieka jaką jest uwyjątkowienie danego wydarzenia, czekanie na nie w sposób niecodzienny, uroczysty, skupienie się przez to na tej nadchodzącej „kulminacji”, która będzie wisienką na torcie, od której to będziemy oczekiwać wyjątkowości, a które zakończy lub zacznie jakiś kolejny etap naszego życia – w przypadku Bożego Narodzenia uczci zmianę biegu historii ludzkości, jakimi były narodziny Chrystusa, zatem symboliczne „rozpoczęcie” nowego etapu może być odbierane jako nadzieja na lepsze życie, odkupienie grzechów, i duchowe odrodzenie. Przełamie nam też codzienną rutynę, przerwie nagle całoroczny bieg. Może nam pomóc w podsumowani roku, w refleksji nad własnym życiem.
Boże Narodzenie jest w ciekawym miejscu kalendarza, bowiem 25 grudnia przypada blisko zjawiska przesilenia zimowego, które ma miejsce zazwyczaj około 21-22 grudnia. Przesilenie zimowe to moment, w którym Słońce znajduje się najniżej na niebie, a dzień jest najkrótszy w roku na półkuli północnej. Światło zaczyna zwyciężać – to mocna symbolika. To przyjście światła i nadziei w trudnym, mrocznym okresie zimy. Zatem Boże Narodzenie łączy duchowość z naturalnym rytmem Ziemi, dając poczucie odrodzenia i nowego początku.
Pamiętacie post pod tytułem „Moment przejścia”?
Jeśli jeszcze nie czytaliście, zachęcam.
Uważam, że potrzebujemy na coś czekać z niecierpliwością, zaznaczać te wydarzenia. Wówczas to coś staje się jeszcze bardziej wyjątkowe. Trochę zaczarowujemy tę rzeczywistość na którą czekamy, podnosząc jej wartość w naszych własnych oczach.
Z czasem przestałam mieć ubrania na wyjątkowe okazje, czy takowe komplety kuchenne – ale z czerwonej filiżanki z reniferkiem pijam tylko zimą! Przy całym moim naturalnie wywrotowym podejściu do życia, żadna siła nie przekona mnie do picia z tej filiżanki latem! Na lato ląduje ona w najdalszy zakamarek szafki. To zimą produkuję sojowe i miodowe świeczki, to zimą wyjeżdżają kominki zapachowe. Wtedy też akceptuję zimę, poniekąd sama wyznaczam jej czas mimo tego, że to ona już się zdążyła o siebie upomnieć.
Rytuały, obrządki i wyjątkowość nadają naszemu życiu ten odwieczny, cykliczny rytm, tworzą poczucie bezpieczeństwa, wspólnoty, przynależności, tożsamości. Ponadto poczucie oczekiwania wzmacnia w nas pozytywne emocje, jest często źródłem ekscytacji i radości. Czekanie na coś rozwija cierpliwość i umiejętność opóźniania gratyfikacji. Jest to – wydaje się – teraz podwójnie istotne, bo kolejne pokolenia nie mają już na co czekać. Gdy rozmawiam z młodymi ludźmi i pytam, na co czekają w związku ze świętami, czy to na przykład prezenty, zaprzeczają – mogą je mieć w każdej, dowolnej chwili w roku. Czekają na „pierogi babci” i sałatkę jarzynową. Na wyjątkowe dania, które są tylko podczas świąt. No i na wolne od szkoły!
Pamiętacie, na co Wy czekaliście będąc dziećmi czy nastolatkami? Ja na śnieg, na ślizgawkę w lasku, na makówki, na karpia, na świąteczne filmy i siedzenie bezkarnie do późna w blasku światełek. I żeby podskubywać czekoladki zawieszona na nitce na choince. A kilka lat wcześniej – na pomarańcze i mandarynki, bo były „rzucane” tylko na święta.
Kumulacje takich rzeczy nie zdarzają się zbyt często i bardzo trudno sztucznie je wytworzyć w innym sezonie roku!
Zatem nie ma się co czarować: chcemy wyjątkowości, napięcia oczekiwania, układania sobie w głowie planów i marzeń związanych z tym dniem „zero”. Czy Jezus Chrystus potrzebuje naszego świętowania? A wcale! Ale my potrzebujemy. Wierzę, że w głębi serca każdego z nas, czy jest wierzący po chrześcijańsku, czy na przykład, słowiańsku, jest zaszczepiony element bycia tutaj w jakimś celu, możliwości zaznaczenia tego, znalezienia momentów, które wykraczają poza codzienność. Potrzebujemy tych chwil, w których coś większego, coś transcendentalnego staje się nam bliskie.
Zgadzacie się? Podzielcie się pod dołem w komentarzu, lub na fanpage’u.
Dobrego oczekiwania i do usłyszenia za tydzień!