Miałam w życiu to szczęście być lektorem języka polskiego jako języka obcego. Lubię poznawać ludzi z różnych kultur, a tego typu zajęcie bardzo wychodzi temu naprzeciw.
Będziecie zdziwieni, ale obcokrajowcy bardziej doceniają Polskę niż Polacy. Namęczą się przy tym najtrudniejszym – wg nich – na świecie języku, ale gdy już umieją się dogadać „jako tako” (jedno z ulubionych wyrażeń „obcych”) są dumni jak te pawie i starają się używać polskiego przy każdej okazji. No, chyba że są tymi niechlubnymi wyjątkami, o których za chwilkę…
Moim pierwszym studentem był Niemiec, lat 30. Nigdy nie spóźniał się na zajęcia, a gdy już taka okoliczność miała nastąpić, dzwonił z dokładnością co do minuty. Był przy tym bardzo radosnym człowiekiem, a pojawił się u mnie z wykrzyknikiem:
– Oni coś chcą, żeby płacić jakieś podatek, a ja nie wiem, o co w tym Skarbcu chodzi!
– Żebym to ja Andy wiedziała. Tu język polski nie pomoże – mówię – Urząd Skarbowy posługuje się własnym słownikiem – bagatelizuję.
– Serio? A gdzie to można kupić?
Andy chodził do mnie kilka miesięcy, zanim wyjechał do Niemiec i powrócił do „normalnego” według siebie stylu załatwiania spraw. Ale na każde zajęcia przychodził coraz to bardziej zdumiony, że niby umawia się w urzędzie na taką a taką datę, a tam dokumentów dla niego nie mają i musi przyjść za 3 tygodnie, albo odsyłają go z każdym papierem do innego budynku.
Polskiego uczył się z powodu żony – Polki. Żeby ona się męczyć w tym strasznym języku nie musiała…
Za to mojemu włoskiemu studentowi wcale takie zagmatwanie nie przeszkadzało! Właściwie, to wydawało się, że ma to gdzieś. Ilekroć przychodziłam do niego na 10.00 otwierał mi w piżamie, ze zmierzwionymi włosami i od razu pędził po kawiarkę. Z czasem stwierdził, że na 10.00 nie wyrabia, lepiej spotykać się około południa. Giovanni miał frajdę z uczenia się polskiego, chociaż pisownia wyzwalała w nim agresora. Gdy po raz kolejny napisał JUTY zamiast ŻÓŁTY, stwierdził, że nie chce uczyć się pisać. Zamiast tego nasze zajęcia były w 100% konwersacyjne, połączone z gotowaniem. Giovanni gotował, opowiadał wszystko po kolei, co aktualnie robi, a ja jadłam i zachwalałam. I poprawiałam.
Polskiego uczył się z tego powodu, że żona Polka i właściwie nie wiedzieli jeszcze, gdzie zarzucą kotwicę. Ona znała włoski, on –wypadałoby- żeby i polskiego liznął. I lizał, razem z sosem spaghetti.
O żadnym dosłownym używaniu języka nie mogło być mowy w przypadku Ahmeda. Był to sympatyczny Egipcjanin, który z ciepłego, pustynnego kraju wylądował na zimnym parterze jednego z szarych, polskich blokowisk. U polskiej żony. Powitał mnie słowami: „Dobra dobra zupa z bobra, zupa z wieprza jeszcze lepsza” . Ahmed był pojętny i uczył się szybko, aż nagle zniknął…
Od jego żony dowiedziałam się, że nie jest w stanie dłużej mieć ze mną zajęć gdyż
a) jestem kobietą inną niż jego żona
b) podczas zajęć jesteśmy sami , tylko we dwójkę w domu
c) i jego to krępuje
Nie wiem, co dziś porabia. Nie miał właściwie żadnego wyuczonego zawodu, nie znał dobrze polskiego, angielski na poziomie bardzo podstawowym, Polska mu się i podobała, i go szokowała (kobiety w koszulkach na ramiączkach latem, serdeczne powitania w rodzinie na linii kobieta-mężczyzna) a czy Polska go przyjęła? Tego nie wiem. Tak czy owak był to człek sympatyczny i ciepły, mimo tego, że całe letnie dnie spędzał w polarze i czapce.
– Co najbardziej lubisz w Polsce?
– Nic.
– Podoba ci się język polski?
– Nie, jest śmieszny.
– A może lubisz coś z polskiej kuchni?
– Nie, jest za tłusta i niedobra.
To było coś więcej niż naturalne i odwieczne niezrozumienie Francuzów dlaczego jemy zgniłe ogórki. Nie jestem mega patriotką, ale przykro było tego słuchać. Chciałoby się zapytać „To po coś tu przyjechał, chłopie?!”
Jean był wyraźnie niezadowolony, że mieszka w Polsce, musi obracać się wśród Polaków i jeszcze z własnej, nieprzymuszonej woli wybrał żonę Polkę i z tejże woli, zaczął się uczyć polskiego. Jedyną polską osobą, z którą się spotykał była żona, której po cichu w pewnym momencie zaczęłam współczuć. Jean spotykał się TYLKO z Francuzami, jadał TYLKO francuskie potrawy, mówił TYLKO po francusku, oglądał TYLKO francuskie filmy i jeździł TYLKO francuskim samochodem. Aż dziw bierze, że Francja, mając takich narodowców ma problem z islamistami.
Jego zupełnym przeciwieństwem był … jego najlepszy kumpel, również Francuz. Zawsze zadowolony, zawsze uśmiechnięty Basile był pierwszym Francuzem, który jadł kiszone ogórki więcej niż raz. Chciał się uczyć polskiego (…żona Polka) i robił to gorliwie. Ja wiem, praca w korporacji, wszystko po angielsku, ale polski jednak gdzieś też się przydaje, choćby w przerwie na lunch, nawet FRANCUSKI.
Kolejny Francuz pobyt w Polsce zaczął zdziwienio-oburzeniami:
-Czemu pozwalacie Kościołowi mieszać się w sprawy państwa?
-Szok, ilu w Polsce MŁODYCH ludzi chodzi do kościoła!
-Dopiero tu w Polsce widzę, że ksiądz to zawód i to bardzo opłacalny!
Tak, Dominique, gdyby zabawił tu dłużej (kontrakt…) na pewno zrobiłby rewoltę. Glany i kurtkę z ćwiekami już miał.
Ale ambitni to są Turcy. Jak mało kto! Miałam takich i świetnie radzili sobie zarówno z akcentem, polskimi sz, ż, and cz i tak dalej, no i non stop chcieli testy, sprawdzanie wiedzy, punkty, oceny oraz kary. Byle nie kiszone ogórki do zjedzenia. Nagród nawet nie wymagali. Chociaż… jakaś wyłowiona w buszu klopsików, gołąbków i flaczków, baklava…. mogła osłodzić im każdą lekcję.
To, co najczęściej słyszałam na zajęciach z Turkami to: – O, to słowo jest tureckie! Faktycznie, okazywało się, że mamy mnóstwo słów z języka tureckiego (dywan, tapczan, jogurt, arbuz, tytoń i wiele innych) a oni mieli frajdę z uczenia się polskiego, widząc te podobieństwa.
Turcy również nie tracili okazji, by polskiego używać na co dzień. Chętnie robili zakupy, używając naszego języka, ale zawsze, zanim poznali pierwsze słowo, uczyli się jednego zwrotu, a mianowicie: Jest karta na punkty?
Ukraińcy. Gdy mówią po polsku przełykam ślinę raz po raz. Nie ma bardziej urzekającego doświadczenia dla polskiej lektorki jak Ukrainiec mówiący po polsku <3 Mogłabym na okrągło słuchać nagrań Ukraińców mówiących po polsku. Nawet gdyby to miało być tylko; flaczki, kaszanka, udar słoneczny i podatek dochodowy.
Zejdźmy na ziemię. A właściwie wejdźmy na wielką ziemię, jaką są Stany Zjednoczone. Bo… ju noł, jak to w u nas w tym lengłycz jest… wszystko jest izi, nie ma tych damn konjugejszyn…
Amerykanie uczą sie polskiego zwykle po to, by jakoś czyli soł-soł dogadać się ze swoimi słuchaczami w szkole językowej. Nie na lekcjach ofkors, bo na klases to tylko inglisz jus, ale poza, na tak zwanym after party w polisz pub przy polisz bir. Byle bez spiny. Po prostu tejk it izi!
A Wy, macie jakieś doświadczenia z „obcymi” którzy opanowali nasz jęzorek po japońsku czyli jako-tako?