Dlaczego płaczemy na wieść o czyjejś śmierci? Czemu panicznie boimy się publicznych występów? Jak to się dzieje, że przez nieśmiałość nie potrafimy nawiązywać przyjaźni i czemu koniecznie chcemy być dobrzy? Powodem może być nasz dobry kolega – egocentryzm.
Miałam osiemnaście lat i stałam nad trumną tragicznie zmarłej dziewczyny. Nie znałam jej dobrze. Poznałam ją kilka tygodni wcześniej, ale jej śmierć mnie w pewien sposób przygniotła. Gdy wszyscy wokół mówili „Była taka młoda!” i mnie to przeraziło – byłyśmy w tym samym wieku. Czyżby i mnie groziła śmierć? Uroniłam łzę – ktoś w szeregu żałobników poklepał mnie po ramieniu. A ja smuciłam się nie tym, że Bożena odeszła – codziennie umierają bowiem tysiące osób – ale tym, że i mnie czeka śmierć i nie mam nad tym kontroli! Nie wiem, kiedy przyjdzie! A ja jestem taka młoda i chcę żyć! Zapłakałam nad sobą samą.
Dziś widzę to samo przerażenie w ludziach na wieść o czyjejś śmierci. Gdy jest to ktoś bliższy, często zadają pytanie: Dlaczego mu się to przytrafiło? Czemu Bóg na to pozwolił?
W tym samym czasie w trzęsieniu ziemi w Japonii oraz powodziach w Indiach giną tysiące ludzi; czyiś mężowie, siostry, narzeczone, wnuki. I my tutaj nie zadajemy sobie podobnego pytania. Dlaczego?
Bo nie czujemy związku emocjonalnego z osobą na innym kontynencie. Jest tak odległa, że owszem, jej krzywda jest czymś negatywnym dla nas, ale równie często myślimy „ Jak dobrze, że w Polsce nie ma trzęsień ziemi!”. Nasza empatia sięga tak daleko, jak nasze bezpieczeństwo lub poczucie zagrożenia.
Kilka lat temu słyszałam historię mojego teścia, który niesamowicie stresował się Komunią swego syna. Nie, że imprezą, wydatkami, całym tym zamieszaniem, nie. Jego najbardziej stresowało to, że musi przejść ze świecą przez cały kościół! Akt się dokonał, w wyniku którego połowa świecy stopiła mu się w rękach z emocji.
Jeszcze kilka lat wcześniej skomentowałabym to pewnie tak „Ojaaa no rzeczywiście! To musiało być stresujące!”. Ale to był ten etap, gdy intensywnie zaczęłam pracować nad sobą i zadałam pytanie „Ale dlaczego?”.
„No jak to dlaczego!” – wykrzyknął – „Bo wszyscy na mnie patrzyli!”.
Z tej opowieści oczywiście wszyscy się śmialiśmy, ale czy to nie mówi wiele o tym, jak siebie postrzegamy? No bo patrzcie: gwiazda wieczoru! Jakże wielkie trzeba mieć ego, żeby sądzić, że wszyscy przyszli właśnie po to do kościoła, żeby śledzić każdy krok Zbigniewa S. niosącego świecę!
Nie inaczej ma się sprawa z nieśmiałością. Tak się utarło, że gdy ktoś chętnie bierze udział w przedstawieniach, apelach szkolnych, pozuje, gra aktorsko, to jest pewny siebie, a nawet – mówimy z żartem – jest narcyzem. Rzeczywiście, może to być chęć pokazania się. Siebie.
I jakoś chętniej usprawiedliwiamy ludzi, dzieci, gdy oponują, aby wyjść na apel, przedstawienie, coś powiedzieć, czy przedstawić. Pokazać się. I należałoby sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego nie chcę tego zrobić? Bo te dwie postawy mogą mieć to samo źródło.
Powody mogą być różne, np. Boję się, że zapomnę tekstu, boję się że widząc dużą publiczność zaschnie mi w gardle i dam plamę, nieeee ja nie mam nic ważnego do powiedzenia, wiem, że inni to zrobią lepiej niż ja, ode mnie, się, siebie.
Marcin Zieliński opowiadając historię swej drogi do Boga, wspominał, że był ostatnią osobą w szkole, która by wyszła do ludzi, coś publicznie powiedziała. Stało za tym tak naprawdę wielkie ego.
Ja mam podobne doświadczenia. Gdy należałam do dość sporej społeczności kościelnej, poproszona, z chęcią opowiedziałam swoje świadectwo. Nie miałam w tym doświadczenia, robiłam to po raz pierwszy.
Ktoś wtedy uznał, że nie mam problemów z publicznymi wystąpieniami i byłam wywoływana bardzo często. Tak naprawdę nie przepadałam za tym. Nie przepada za tym wielu mówców ewangelizacyjnych, których poznałam. Ale jest coś większego niż osobiste lęki: fakt, że chcę podzielić się z ludźmi czymś co może zbudować ich wiarę. Przekazać im żywego Boga. Popchnąć ten świat do przodu. Łatwo wtedy zapomnieć o sobie, swoich niedociągnięciach, kiepskiej fryzurze, krzywym zgryzie, jąkaniu i po prostu usłużyć innym.
Lubicie dawać ludziom prezenty? Ja bardzo! I w tej kwestii przyglądam się swoim intencjom. Myślę, że rządzi nami kilka głównych:
– Chcę sprawić komuś radość! Jeśli ta osoba zapomni o moich urodzinach, nic takiego się nie stanie! Nadal będę ciepło o niej myśleć.
– Chcę sprawić komuś radość! Jeśli ta osoba nigdy mi się nie odwdzięczy za to, nic takiego się nie stanie! Nadal będę ciepło o niej myśleć.
– Chcę sprawić komuś radość! Mogę to zrobić nawet anonimowo.
– Chcę sprawić komuś radość!… a przy okazji zyskać większą przychylność ze strony tej osoby.
– Cóż, wypada tak zrobić, to w końcu jej święto.
Sądzę, że chętniej dajemy prezenty ludziom, którzy reagują tak, jak oczekuje tego nasz ukochany wewnętrzny brat – egocentryk. Dziękują, są wdzięczni, a kiedyś tam może i sami się nam zrewanżują.
A powiedz tylko komuś: Słuchaj, wiem, że niebawem są święta/ mam urodziny. Nie dawaj mi żadnych prezentów, nie chcę. Wystarczy, że przyjdziesz na kawę.
Wiecie, że jestem chyba jedyną znaną mi osobą, która potrafi się do tego dostosować w stu procentach? Każdy czuje jakąś powinność, by jednak nie wyjść na prostaka. Nawet, jeśli jest zapewniany o naszej woli!
Pomijam tu kwestie kokietowania. Moja znajoma zawsze mówi między wierszami, to znaczy, że mówi, iż absolutnie niczego nie chce, a tak naprawdę byłaby wielce rozczarowana, gdyby niczego nie dostała. Moja przyszywana babcia z kolei była tak bardzo skromna, że ilekroć przynosiliśmy jej jakikolwiek prezent, musieliśmy go zabrać z powrotem. Ale czy to kwestia skromności? Raczej nie. To znów przerost ego: Jestem tak ważna, ja i moja skromność że nie liczą się uczucia innych, ich zaangażowanie w wybieranie prezentu. Niech go sobie wezmą z powrotem, gdyż jestem zbyt skromna, by go przyjąć!
Tak się z nami sprawa ma, moi Drodzy. Na zewnątrz wszystko pięknie; dopasowujemy się do norm, obserwujemy jak inni się zachowują, jak reagują. Udajemy nawet współczucie, smutek, radość, ale za nic w świecie nie chcemy rozstać się ze swoim ego. Tym samym, które nas wypędziło z raju. Bo nie ma miejsca ex aequo dla egocentryzmu i miłości. Trzeba wybrać albo jedno, albo drugie, chcąc żyć w sposób prawdziwie wolny, prawdziwie szczęśliwy. Prawdziwy.
Jak to zrobić?
Chcesz nad sobą naprawdę pracować? Zadawaj sobie pytanie o swoje intencje. Dlaczego coś robisz? I szczerze, najszczerzej przed sobą samym odpowiedz.
I Idź do Boga. On zna prawdę o nas i chętnie ją wyjawi każdemu, kto głęboko zechce być tym, kim jest w Jego sercu. Trzeba nam powrócić do najprawdziwszych nas.
Czujniej niż wszystkiego innego strzeż swego serca, bo z niego tryska źródło życia! (Przypowieści Salomona 4:23)
Bless you all!