Technologia ma to do siebie, że stale pojawia się coś nowego. W poprzednim poście na ten temat pisałam o telefonach komórkowych; przy okazji zauważyłam jedną, zabawną rzecz: telefony jak zaczęły być coraz mniejsze, tym znów są coraz większe.
Ale zostawmy już te telefony. Odkąd okiełznałam mój (powiedzmy) mam względny spokój. No, za wyjątkiem budzika, a właściwie drzemki – ilekroć klikam by odwlec moment wstawania, okazuje się, że źle i drzemka nie działa! W rezultacie w obawie przed zaspaniem zaczęłam wstawać przy pierwszym alercie budzika. Jest to pewien plus, choć zostaję okradziona z przynajmniej 20 minut snu.
Dobra, przejdźmy do komputerów. Tu cię zszokuję: odkąd dostałam pierwszy i w dodatku zupełnie własny komputer (miałam wtedy jakieś 20 lat) obsługę załapałam właściwie w mig.
Co prawda początkowo, pisząc coś w Wordzie, gdy się pomyliłam, trzymałam backspace tak długo, aż nie dojechałam do miejsca błędu i pisałam wszystko od nowa, ale wkrótce koleżanka, która miała już komputer przynajmniej do tego stopnia opanowany, wzięła mnie na poważną rozmowę do drugiego pokoju, zaparzyła herbatę i szczerze wyznała, że szkoda życia na takie zachowania jak moje. Wyjaśniła w czym rzecz, przekonała, że jeśli zaznaczę tekst, dam Ctrl+C lub cofnę się do miejsca błędu za pomocą kursora, to tekst NAPRAWDĘ nie zniknie na zawsze i nie będzie trzeba wzywać informatyka z zacięciem hakerskim, by go odzyskać.
Z czasem dowiedziałam się, że komputera nie trzeba wyłączać na głównym wyłączniku, wystarczy wejść w Start i chwilę poczekać , i że chcąc zrobić zrzut zdjęcia ekranu nie trzeba robić zdjęcia ekranu aparatem fotograficznym. Nie nastręczało mi to wiele problemów, bo z aparatem jestem obeznana, uwielbiam fotografować, więc całą obsługę włącznie z przenoszeniem zdjęć na komputer, skalowaniem, zmniejszaniem rozmiaru i obróbką nie mam problemów. Dla mnie mogło zostać tak jak było. W końcu przecież zrobiłabym zdjęcie, w którym nie odbija się światło.
Niestety, zanim koleżanka przeprowadziła ze mną tę rozmowę, która zmieniła w dużej mierze moje życie, spędzałam dużo czasu na przepisywaniu tekstu, który nieopatrznie zaczęłam pisać dużymi literami. Raz po raz załamywałam się usuwaniem kilkustronicowych wypocin – a pisać lubię – ale co zrobić? Dopiero jakiś czas później, z zupełnych nudów zauważyłam, że w Wordzie na pasku narzędzi jest taka funkcja jak wielkość liter i że nawet jak popełnisz błąd, to Word wyrozumiale i bez pytania poprawi wszystko- wystarczy tylko zaznaczyć felerny tekst i wybrać wielkość liter!
W dość duży popłoch wpadłam gdy nagle zaczęłam pisać „y” zamiast „z” i na odwrót. Jestem przekonana, że spotkało Cię to przynajmniej kilka razy w życiu! Klikałam wszystko co się da, sądząc, że naprawi się tą samą drogą, którą się zepsuło! Niestety. No nic. Przemęczyłam się tak tydzień i nawet już przyzwyczaiłam się do zamieniania liter, po czym wszystko wróciło do normy.
Prawdziwą rewolucją okazał się Internet. W czasie, gdy ta nowinka zaczęła dotyczyć również mnie, aby uzyskać jakiekolwiek połączenie ze światem, trzeba było podpiąć modem pod linię telefoniczną i znosić marudzenia rodziny, która wytykała człowiekowi każdą minutę spędzoną w sieci. Ale jaka to była sieć! Najładniejszą graficznie stroną była chyba w tamtym czasie jedynie Interia. Prawdziwym szałem były emotikony na GG, które stały się bardziej wymowne niż miłosne listy.
Również w tamtym czasie i nieco później, padłam ofiarą marketingowych przekrętów.
Gdy dostałam nagle; ja, człowiek anonimowy w sieci, e-mail od nijakiego Krzyśka, który już w tytule twierdził, że zna moje problemy finansowe i ma na nie rozwiązanie, popadłam w konsternację. Miałam wówczas konto w jednym z popularnych banków i obawiając się, że ktoś wkradł się do bazy danych, zadzwoniłam do banku z prośbą o zmianę hasła.
Kolega stojący obok mnie w czasie otrzymania maila, zdążył ostrzec tylko: Nie klikaj na ten link, który on podał! To może być próba hackerstwa albo wirus!
Krzyśkowi odpisałam uprzejmie, że aktualnie nie mam problemów z finansami, że mój bank już zainteresował się jego działalnością (podprogowe ostrzeżenie…) ale dziękuję za troskę.
Niestety tak samo, ale już bez angażowania osób i instytucji trzecich, postąpiłam z Wojciechem, który zapraszał mnie do świetnego i dyskretnego sex shopu, oraz Maciejem pragnącym podarować mi własne mieszkanie. Podejrzeń nabrałam przy Andrzeju, który twierdził, że widział mnie wczoraj „w tej kawiarni” i że piłam kawę! (wówczas nie pijałam kawy w ogóle), a przy Monice, która napisała, że MUSZĘ schudnąć, uznałam to za potwarz, jako że byłam bardzo szczupła i zgrabna. Odpisałam jej, żeby spojrzała raczej na siebie i od tejże osoby zaczęła.
Tak zakończyłam jałową korespondencje z ludźmi, którzy nie mieli nawet na tyle odwagi, by odpowiedzieć na stawiane przeze mnie zarzuty czy –już później- obelgi.
Kolejnym zagadnieniem ściśle związanym z komputerem były gry komputerowe. Przyznaję, od Simsów uzależniłam się od pierwszego kliku. Ja, człowiek mega twórczy i decyzyjny, gdy zobaczyłam całe to miasteczko, które można urządzić JAK SIĘ TYLKO CHCE zabrałam się do roboty od razu. Po kilku dniach spędzonych w świecie Simsów, po odejściu od komputera (co miało miejsce tylko w chwilach nagłej potrzeby) zaczęłam poruszać się jak moi wirtualni podopieczni ze świętym przekonaniem, że na pewno mam nad głową romb, który wyraża mój aktualny nastrój.
Dzisiaj uważam, że Simsy mają ściśle psychologiczną strategię, która powinna być wykorzystywana w gabinetach psychologicznych. Nie omieszkałam zresztą poświęcić co najmniej 1 rozdziału mojej książki „Rok 2018” właśnie na terapię Simsami.
Przykład: gdy akurat przeżywałam zawód miłosny, po wejściu do SimCity znęcałam się nad Simsami płci męskiej (od lekkich jak policzkowanie, kłótnie, bójki po cięższe jak topienie w basenie, zamurowywanie). Nieco odseparowałam się od moich Simsów, gdy w SimCity zostały jedynie kobiety, a ja planowałam jak jeszcze mogę zgładzić listonosza.
Jest i plus: nikt w świecie realnym nie ucierpiał!
I tak oto przez te lata prób i błędów, mój komputer już prawie nie ma przede mną tajemnic. Tak się wyrobiłam, że nie reaguję już na żadne alerty; z uśmieszkiem wspominam czasy, gdy po raz pierwszy na komputerze pojawił się charakterystyczny dźwięk ostrzeżenia wirusowego, a ja się tym przejęłam! Dzisiaj naciskam krzyżyk i pracuję spokojnie dalej, bowiem wszystkie ważne rzeczy mam zapisane na tysiącach dyskietek.